Kazanie z 30 stycznia 1983 roku

30 stycznia 1983

Od początku dziejów naszej Ojczyzny praojcowie nasi przelewali krew, aby nie pozwolić obcej przemocy na odebranie największej wartości narodowej, na odebranie wolności. Bo „walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna..."

Umieli Polacy bronić Ojczyzny przed najeźdźcą, umieli upominać się o prawdziwą i pełną wolność dla niej w czasie zaborów. Towarzyszyły im zawsze światła Ewangelii Chrystusa, że wolność jest darem Boga samego. Wiele było powstań i zrywów narodowych, z których na szczególną uwagę zasługują powstania listopadowe i styczniowe, bo oba tak wciąż są nam bliskie i tak wiele jest w nich analogii do naszej rzeczywistości. Najpierw więc kilka zdań o 1830 roku.

Powstanie to było udziałem przede wszystkim młodzieży, która nie chciała się pogodzić z sytuacją narzuconą Polsce przez wielkie mocarstwa. Patriotyczny zryw chłopców ze szkoły podchorążych spowodował, że Warszawa stała się ośrodkiem powstańczym. Ale, niestety, władza pozostała w rękach ludzi, którym było dobrze w gniazdku własnej egzystencji, ludzi opłacanych groszem zaborcy. Ci ludzie nie poparli powstańców. Dla zmylenia opinii publicznej wprowadzili do władzy kilka osób cieszących się opinią prawdziwych patriotów. Ale tylko dla zmylenia opinii publicznej. Powstanie upadło. Ale dążność do wolności pozostała, bo „walka o wolność gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna..."

Rok 1863 Spróbujmy wczuć się w sytuację, nastroje i niektóre przyczyny, które doprowadziły naszych praojców do poderwania się do tej jakże nierównej walki w zimowy wieczór 22 stycznia 1863 roku. [W przygotowaniu homilii korzystano ze szkicu Macieja Kozłowskiego „Szanse uniknięcia powstania styczniowego", „Tygodnik Powszechny" 1983, nr 4].

Kiedy po 25 latach trwania stanu wojennego, wprowadzonego w czasie powstania listopadowego, zostaje on zniesiony w 1856 roku, zło wprawdzie się zmniejszyło, ale wzmogła się wrażliwość ludzi. I często tak bywa, że naród, który znosił bez skarg i jakby nieczule najbardziej gnębiące ustawy, zaczyna gwałtownie zrzucać jarzmo, gdy staje się ono lżejsze.

Zło, które znosiło się jako coś nieuniknionego, staje się nieznośnie na myśl, że można się od niego uwolnić. Rozpoczęła się w społeczeństwie rewolucja moralna. Chrześcijańskie wartości, dotychczas często tylko deklarowane, stają się treścią życia coraz liczniejszych kręgów społecznych. Ludzie jak nigdy zaczynają się licznie gromadzić w kościołach, uroczyście obchodzą rocznice, o których przedtem kazano milczeć. Gdy w trzydziestą rocznicę powstania listopadowego, po mszy św. w kościele karmelitów zachęcano, by ludzie zebrali się tego wieczoru jeszcze raz, spontanicznie przybyły tysiące mieszkańców Warszawy. Na dany znak, pomimo błota, wszyscy padli na kolana na bruk i ze łzami w oczach odśpiewali Boże coś Polskę.

Wzbierały coraz bardziej uczucia patriotyczne, ludzie mocno wzięli sobie do serca wołanie: „Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić, Panie". Od tej pory uczucia patriotyczne były demonstrowane przy różnych okazjach. Władza jednak nie rozumiała stanu społecznych nastrojów albo rozumieć nie chciała. Wierzyła, że wszystko, co dzieje się w Polsce, to wynik agitacji z zagranicy. Dla władzy, która była przyzwyczajona, że społeczeństwo pracuje i milczy, ta lawina manifestowania patriotyzmu była całkowitym zaskoczeniem. Postanowiła zareagować użyciem siły. 27 lutego 1861 roku, po wyjściu ludzi z kościoła na Lesznie, padło 55 strzałów. Zginęło pięciu mężczyzn, a kilkanaście osób zostało rannych.

Ale patriotyzm narodu wywodził się z autentycznej troski o przywrócenie Ojczyźnie pełnej wolności. Naród nie szukał konfrontacji. Mimo tej tragedii szukał porozumienia z władzą, która służyła zaborcy. Dano temu jednoznaczny wyraz w adresie skierowanym do cara. Do władzy wprowadzono Polaka – margrabiego Wielopolskiego. Ale był to oczywiście człowiek cieszący się pełnym zaufaniem Petersburga. W opinii publicznej był, według jednych, opatrznościowym, wielkim mężem stanu, według innych – od początku zdrajcą i targowiczaninem. Niestety, niedługo okazało się, że ci drudzy mieli rację. Jakby celowo starał się on społeczeństwo antagonizować. Społeczeństwo mu nie wierzyło i reformy, które chciał wprowadzić, może nie najgorsze, odrzucało.

Potem zaczęła się likwidacja wszelkich form samorządowych organizacji, które powstały w czasie tak zwanych polskich dni, a które zdobyły sobie autorytet i poparcie społeczeństwa.

Znowu były ofiary w niewinnych ludziach. Naród był coraz bardzie upokarzany. Skończyły się uliczne manifestacje, zaprzestano noszenia patriotycznych emblematów. Na pozór zapanował spokój, ale to było tylko złudzenie. To trwało krótko. Manifestowano patriotyzm w kościołach, a próby zjednania biskupów, aby położyli kres tym manifestacjom, zakończył się fiaskiem.

Manifestacja związana z pogrzebem arcybiskupa Fijałkowskiego i zapowiedź manifestacji w rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki były bezpośrednimi powodami wprowadzenia stanu wojennego 14 października. Myliły się władze sądząc, że drakońskie przepisy stanu wojennego z jednej strony, a za uległość społeczeństwa mgliste obietnice jego zawieszenia z drugiej – ostudzą nastroje społeczeństwa. Już na drugi dzień ludzie tysiącami szli do kościołów, a gdy rozległ się zakazany hymn, kazano kościoły otoczyć wojskiem, a w nocy pod wpływem nienawidzącego Polaków generała-gubernatora zapadła decyzja zdobycia kościołów siłą. Pijani i rozdrażnieni żołnierze rzucili się na rozmodlonych ludzi. Aresztowano 1687 mężczyzn. W mieście patrole kozackie biły wszystkich napotkanych przechodniów.

Ogłoszenie stanu wojennego i wypadki z 15 października przekonały nawet tych, którzy dotychczas byli skłonni iść na wszelkie kompromisy, że jakakolwiek ugoda z władzami jest niemożliwa. Wielopolski, cierpiący na patologiczną wręcz ślepotę w odczuwaniu społecznych nastrojów, nie chciał zrozumieć, że zemsta i bezwzględność w polityce nie popłacają, podczas gdy nawet wielki jego zwolennik Przyborski twierdził, że rząd, który rozkazami zmusza swoich poddanych do lojalności, przestaje być rządem.

W końcu lud w zimowy wieczór 22 stycznia 1863 roku poderwał się do powstania zbrojnego. Powstanie, które choć przegrane, poszerzyło niepomiernie krąg Polaków świadomych swej tożsamości, świadomych spuścizny ojców i dziadów, świadomych swych dążeń jako naród. Było ono wielkim ziarnem rzuconym w polską glebę. I nadal pozostała w świadomości dążność do wolności, w myśl tego, co mówił poeta: „Walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna..."

Przyszła pierwsza wojna światowa. Była to jedyna wojna w ostatnich dwustu latach, którą Polska wygrała. Wojna, po której nie narzucono nam ani ustroju, ani władzy. A kiedy niedługo potem ta prawdziwa wolność została zagrożona od wschodu, poderwał się cały naród, by jej bronić. I wtedy Matka Najświętsza pokazała w sposób szczególny, w uroczystość Wniebowzięcia, że jest Polski Królową. Dokonała cudownego zwycięstwa niedaleko Warszawy, a zwycięstwo to pozostało w pamięci narodu jako cud nad Wisłą.

Potem w czasie okupacji zerwał się lud Warszawy do powstania latem 1944 roku. Do powstania, które pochłonęło tyle ofiar przede wszystkim dlatego, że Warszawa została opuszczona przez sprzymierzeńców, którzy zamiast przyjść jej z pomocą, patrzyli jak Warszawa kona i broczy krwią. A opuszczony lud Warszawy składał na ołtarzu wolności Ojczyzny najlepszych swoich synów... Bo „walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna..."

To o ulicach Warszawy można powiedzieć słowami poety Jerzego Zagórskiego:

„Weź do ręki tej ziemi garstkę,
Ściśnij w dłoni, krew z niej popłynie
I jak gołąb w ręku zatrzepota,
Bo w tej ziemi, krwią znaczonej glinie
Każda kości męczeńskich warstwa
Jest relikwią, aniołem ze złota”.

Dążność do wolności nie skończyła się i po II wojnie światowej. Mieliśmy przykłady kolejnych zrywów narodu, zrywów, w których bardziej niż o chleb powszedni wołano o prawo do wolności, o poszanowanie ludzkiej godności. Bo te prawa szanowane nie były.

Zmarły prymas, kardynał Stefan Wyszyński, w ostatnim roku swojego życia powiedział, że „świat pracowniczy na przestrzeni ostatnich dziesiątek lat doznał wielu zawodów i ograniczeń.

Ludzie pracy i całe społeczeństwo przeżyło w Polsce udrękę podstawowych praw osoby ludzkiej – ograniczenie wolności myślenia, światopoglądu, wyznawania Boga, wychowania młodego pokolenia. Wszystko to było stłamszone. Na odcinku pracy zależnej stworzono specjalny model ludzi zmuszanych do milczenia i do wydajnej pracy. Gdy ten ucisk wszystkich dostatecznie umęczył – powstał zryw ku wolności. Powstała »Solidarność«".

A współczesny poeta napisał:

„Nigdy jeszcze tak okrutnie
nie chłostano grzbietów naszych,
batem kłamstwa i obłudy w blaskach pieców,
w zgiełkach maszyn.
Jeszcze nigdy tak wyraźnie
nie widziano twarzy zdrady
czyhającej z żelaznych bram zagłady..."
[autor nieznany]

Wolność jest rzeczywistością, którą Bóg wszczepił w człowieka, stwarzając go na swój obraz i podobieństwo. Naród z tysiącletnią tradycją chrześcijańską zawsze będzie dążył do pełnej wolności. Bo dążenia do wolności nie pokona się przemocą, gdyż przemoc jest siłą tego, kto nie posiada prawdy. Człowieka można przemocą ugiąć, ale nie można go zniewolić. Polak miłujący Boga i Ojczyznę powstanie z każdego poniżenia, bo zwykł klękać tylko przed Bogiem. Zbyt wiele mamy tego przykładów w historii zamierzchłej, jak i współczesnej.

Warto na koniec naszych rozważań przypomnieć słowa obecnego prymasa, kardynała Józefa Glempa, który 7 listopada ubiegłego roku w Lublinie powiedział: „Naród, który doznaje upokorzeń, ma prawo do protestu, ma prawo do domagania się swoich praw... Ma prawo do bycia sobą...”

Módlmy się dzisiaj, w sto dwudziestą rocznicę patriotycznego zrywu powstańców, o to, abyśmy umieli pielęgnować dążność do prawdziwej wolności w nas samych, w naszych rodzinach, w środowiskach i miejscach pracy oraz w całym naszym narodzie.
Amen.