Ze wszystkich Apostołów Piotr chyba jest nam najbliższy. Dlaczego? Przez swoje wzloty i upadki, przez zapewnienia i miłość do Chrystusa, lecz i poprzez zaparcie się Mistrza. Niekiedy ciśnie się na usta pytanie: dlaczego ten tchórzliwy, porywczy Piotr, a nie na przykład wierny Jan, Jakub czy cichy Andrzej, został zastępcą Jezusa? Czy nie za słaba to opoka, na której trzeba było zbudować Kościół Chrystusowy? Po latach trwania historii wiemy, że nie („Dotknięcie Boga”, s. 70).
Wraz ze świętymi Piotrem i Pawłem wychwalamy Pana - naszego Zbawiciela. Uroczystość wspomnianych świętych była w Kościele czymś żywym niemal od początków jego powstania. Już w III wieku po Chrystusie spotykamy świadectwa łączące w jedno wspomnienie Apostołów, gdyż stoją oni u podstaw czy fundamentów Kościoła. Umieszczamy ich razem w świątecznej liturgii, aby wzmocnić następujące fakty: obaj zakładali gminy chrześcijańskie w Rzymie, w tym mieście oddali za wiarę swoje życie, ponosząc 29 czerwca śmierć męczeńską. Oczywiście, nie zapominajmy, że św. Piotr zajmuje pośród Apostołów główne i uprzywilejowane miejsce. Obaj też byli przekazicielami najstarszej tradycji o Jezusie Chrystusie. Św. Piotr pozostawił najgłębsze osobiste świadectwo wiary w Chrystusa, Boga i człowieka równocześnie, a św. Paweł natomiast 14 listów apostolskich, bez których trudno byłoby nam zrozumieć głębiej nie tylko życie i dzieło Mesjasza, ale i swą własną europejską kulturę. Jeden utrwalał Jezusową myśl zbawczą pośród Żydów, drugi pośród pogan. Wspólnie więc pracowali nad umacnianiem Kościoła Chrystusowego.
Podążmy zatem duchem do Rzymu, gdzie Uroczystość św. Piotra i Pawła obchodzi się bardzo, bardzo uroczyście. Do bazyliki wzniesionej przez Konstantyna nad grobem św. Piotra na wzgórzu watykańskim oraz do bazyliki św. Pawła przybywa wielu pielgrzymów. Wszyscy pragną modlić się o jedność Kościoła, zachowanie tradycji apostolskich i wzmocnienie nadziei, że grzech zostanie ostatecznie pokonany, a Ewangelia pozostanie drogą wiodącą do wiecznej Prawdy.
Jak to bywa naprawdę z naszym życiem? Czy w ogóle odczuwamy jakikolwiek jego smak? I czy zastanawiamy się nad swoim miejscem w aktualnie dziejącej się rzeczywistości, czy odkryliśmy swe powołanie? Przypominam, że słowo „powołanie” pochodzi od łacińskiego vocare, co znaczy wzywać. Ale też od razu przestrzegam przed czyhającym, poważnym niebezpieczeństwem. Powinniśmy mianowicie dokonać ważnego rozróżnienia pomiędzy powołaniem a karierą, co w natłoku życiowych wydarzeń nie jest wcale łatwe. Jeden ze współczesnych mistrzów duchowych zwrócił na tę sprawę moją uwagę. W dzisiejszym świecie - powiada on - w którym taki nacisk kładzie się na sukces, troska o karierę sprawia, że pozostajemy niejako głusi na powołanie. Bywamy tak bardzo zajęci własnymi planami, projektami, zawsze możliwym awansem, że spychamy na bok wszystko, co nie pozwala osiągnąć celów, jakie sobie postawiliśmy.
Jednakże kariera i powołanie nie muszą się wzajemnie wykluczać, bo przecież powołanie może wymagać, abyśmy wykonywali jakieś określone zawody. Wielu ludzi zostaje wspaniałymi lekarzami, księżmi, nauczycielami czy pracownikami zawodowymi w odpowiedzi na Boże wezwanie. Codzienna praca, o której znaczeniu w życiu wiedział już Arystoteles, powtarzając, że jest ona znakiem porozumienia między ludźmi i ma charakter moralny, ta praca właśnie uwidacznia powołanie, choć nie może ono zostać zredukowane do niej tylko. Jeśli uznamy, że to kariera jest naszym powołaniem, narażamy się na niebezpieczeństwo powrotu do miejsc, w których obowiązuje rywalizacja i wówczas będziemy wykorzystywali swoje talenty raczej do odizolowywania się innych niż do łączenia się z nimi w codziennych chwilach. Kariera oderwana od powołania po prostu dzieli.
Natomiast kariera posłuszna powołaniu jest konkretnym sposobem udostępniania innym ludziom naszych talentów, marzeń i nadziei. Dlatego powołanie winno kierować życiem każdego człowieka. Ale jak rozpoznać jego głos i duchowe barwy? Jak przekonać się, że oto egzystujemy zgodnie z dobiegającym z Bożej oddali wezwaniem? Cóż, nie dysponuję żadną gotową receptą. Mogę jedynie wskazać na bieg własnego życia, rozmawiać z innymi ludźmi. Doświadczenie życiowe podpowiada, że najczęściej odkrywamy swą ścieżkę wiodącą ku szczęściu. Rozmawiajmy więc, dzielmy się najgłębszymi przeżyciami, wiedząc, że powołanie nie jest przywilejem mnichów, kapłanów albo heroicznych osób świeckich. Bóg wzywa każdego, kto słucha. Proszę przypomnieć sobie biblijną historię Helego, który przeszedł swoistą, krótką szkołę słuchania Bożego głosu. Bóg nie rezerwuje swoich wezwań dla określonych grup ludzi, wybranych wspólnot czy osób realizujących specjalną drogę religijnego życia. Wzywa, jak wspomniałem, każdego. Trzeba jednak ciągle wsłuchiwać się w święty głos, wręcz ćwiczyć się w nasłuchiwaniu, wsłuchiwaniu się.
Cóż robi starotestamentalny świat: nasłuchuje głosów. Stąd dochodzących? Przede wszystkim z tekstów tradycji, proroków, religijnego obyczaju. Wszystkie owe teksty jednoczą się w pojęciu Słowa, gdyż wiara będzie się rodzić z nasłuchiwania. Maria Dziewica trwała w skupiającym nasłuchiwaniu, podobnie jak Anna i Symeon. Prorok Jan wsłuchiwał się w wewnętrzny głos Ducha Świętego, aby stać się głosem wypowiadającym prawdę o Jezusie. Podobnie i my teraz winniśmy przejść lub przechodzić podobną drogę. Nie wypada, byśmy pozostawali duchowo głusi. Bo rzeczywiście nazbyt wiele spraw perswazyjnie przechyla się w stronę naszych umysłów i serc. Często żyjemy jak na targowisku próżności i staroci, w hałasie zmieniających się wiadomości, pozbawieni stałych miar oraz etycznie motywowanych działań. Powinniśmy więc podjąć poważny wysiłek, aby móc umacniać wrażliwość na Bożą obecność w życiu.
Albowiem kiedy Bóg kogoś wzywa, nadaje mu nowe imię. Abram staje się Abrahamem, Jakub Izraelem, Szaweł Pawłem, a Szymon Piotrem. Ośmielam się zauważyć, że musimy szukać tego nowego, własnego imienia, ponieważ objawia ono niepowtarzalne powołanie, dane nam przez Boga. To jest tak, jak przedzieranie się przez zarośniętą leśną ścieżkę albo chaszcze bzu. Idziemy powoli, krok po kroku, idziemy w dobrym kierunku, gdyż prowadzą nas jaśniejące błyski leśnego prześwitu, czyli znaki Bożego wezwania, ale równocześnie trudzimy się sami, nie chcąc zboczyć z właściwej drogi. Tak postępując odnajdziemy barwy osobistego szczęścia. I wówczas nie dopada nas najmniejsza nawet kropla zwątpienia albo bezradności.
Ale sprawa powołania zmusza do pytań: czy potrafimy zwięźle i jasno uświadomić sobie, w co wierzymy i w czyim sercu złożyliśmy ostateczną nadzieję? Czy pogłębiamy świadomość, że na ziemi jesteśmy pielgrzymami, których cele nie zamykają się granicach dotykalnej rzeczywistości, ale kierują się w stronę Bożych krajobrazów. Oczywiście, ktoś może natychmiast zauważyć, że nie objęła go życzliwość Opatrzności, dlatego z trudem przyjmuje religijne znaki bądź w ogóle stawia się poza jakąkolwiek wiarą. Heroicznie natomiast przyjmuje ciężar losu, koncentrując się na tym, co uchwytne zmysłowo, trwające tylko „przez chwilę”. Sądzi nawet, że gesty religijne są jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni, jakiejś potrzeby wewnętrznej, poszukującej ostatecznego punktu troski czy zawierzenia. Mówienie o Bożych tajemnicach uznaje za swoisty przesąd albo pustą retorykę. Obojętność religijna wydaje mu się najbardziej godna człowieka nowoczesnego.
Cóż uczynić wobec tak wyrażanych deklaracji? Należy przede wszystkim wzmocnić nadzieję, że każda osoba wędruje osobistą ścieżką istnienia. Dopóki żyje, dopóki poznaje otaczającą rzeczywistość oraz innych ludzi modeluje swą egzystencjalną twarz. Ma więc możliwość spotkania Chrystusa, który w sposób niespodziany zbliża się, objawia niesamolubną miłość. Czy opisany religijny fakt dotyka wszystkich? Nie wiem, wiem natomiast, że Chrystus wciąż idzie w stronę ludzi, nigdy, by tak rzec, nie poddaje się zniechęceniu. Nawet najcięższe grzechy nie sprawiają, że porzuca miłosną opiekę. Z tego powodu cały świat pozostaje terenem Boskiej działalności. Należy jedynie dysponować otwartą wrażliwością na tajemnicę. Wsłuchiwać się w rytm sumienia i utrwalać szlachetne więzi międzyosobowe. Gdy tak się dzieje, jesteśmy już w pobliżu Jezusowej miłości. Wówczas powoli, powoli przyjmujemy, że On jest zapowiedzianym Mesjaszem, że swym życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem wysłużył nam zbawienie, że dzięki pomocy Ducha Świętego jesteśmy w stanie naśladować Chrystusa, poddawać się promieniowaniu ewangelicznych słów.
Przypomniane sformułowania nabiorą konkretności, gdy przyłożymy je do swego serca. Zapytamy: co dla mnie, osoby niepowtarzalnej, jedynej w świecie, obdarzonej godnością niemal anielską (natura ludzka nawet znajdując się po stronie zbawienia nie ulega zmianie), znaczy bliskość Jezusa?
Pomimo tego, że On zdaje się dopiero wyłaniać z mroków przeszłości historycznej, z dni dzieciństwa, gdy rodzice wskazywali na Jego obecność, warto myśleć o swej z Nim bliskości. Zapraszać w przestrzeń życiowych poszukiwań. Ale jak to czynić, skoro Jezus nie ujawnia się bezpośrednio, nie potrafimy zobaczyć Jego twarzy czy - jak św. Jan - położyć głowy na Boskiej piersi.
Możemy Mu zawierzyć, ale nie musimy tego trudu, ba, nawet ryzyka podejmować. Ogrom odwagi wymaganej przez wiarę, przekracza nasze możliwości. Świat - trudno to ukryć - narzuca się jako coś wszechogarniającego, choć kruchego w istocie.
Bardzo trudno jest wyzbyć się przekonania, że istnieje sfera mocniejsza, pozbawiona przetnij alności i cierpienia; trudno wyzbyć się osobiście, gdyż ludzie zawsze wierzyli, że egzystencja nie wyczerpuje się w widzialnych kształtach. Lecz powtarzam, dopiero osobiste zawierzenie przynosi nadzieję o religijnej barwie, sprawia, że nowe tysiąclecie będzie w stanie zachować religijne perspektywy życia.
Ksiądz Popiełuszko zanotował: Jeżeli chcemy poznać Boga, musimy Go błagać, żeby się przed nami otworzył, żeby ukazał się w rzeczywistości nas otaczającej („Dotknięcie Boga”, s. 46). Sam przecież od dzieciństwa pragnął kapłaństwa.
Charakterystyczna pozostaje opinia księdza prefekta Piotra Bożyka, z czerwca 1965 roku, skierowana do Rektoratu Seminarium Metropolitalnego w Warszawie: „Popiełuszko Alfons jest mi znany jako uczeń solidny i pracowity. Już w Szkole Podstawowej wykazywał umiłowanie ołtarza i nabożeństw. W klasach gimnazjalnych, w częstych rozmowach ze mną wypowiadał się o kapłaństwie jako celu swego życia. Poglądy swoje utwierdzał w życiu eucharystycznym z Jezusem. Według mnie pragnienia jego są szczere i dlatego warto się nim zainteresować”.
Módlmy się:
Mamy wypowiadać prawdę, gdy inni milczą.
Wyrażać miłość i szacunek, gdy inni sieją nienawiść.
Zamilknąć, gdy inni mówią.
Modlić się, gdy inni przeklinają.
Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić.
Przebaczać, gdy inni nie potrafią.
W: Ks. J. Sochoń, Rekolekcje z ks. Jerzym Popiełuszką, Kraków 2001.