VII. Wydobycie z Wisły ciała ks. Jerzego

Komunistom nie udało się zatuszować skali zbrodni na kapłanie 

Na początku w skrócie przestawiamy mało znane zeznania Henryka Laskowskiego - płetwonurka, który osobiście wyłowił ciało świętego z dna Wisły. W operacji uczestniczyło ponad 40 osób. Zmasakrowane do niepoznania ciało wyciągnięto z odmętów Wisły około godz. 17.00 w dniu 30 października 1984 roku. Przez wiele dni umęczone ciało ks. Jerzego leżało w bliskości czwartego przęsła na tamie włocławskiej, na głębokości około 15 metrów. Bestialskiego mordu dokonali funkcjonariusze tzw. IV departamentu MSW, zajmującego się głównie inwigilacją księży i zwalczaniem na różne sposoby Kościoła katolickiego. W odręcznie napisanym zeznaniu nieżyjący już dziś Henryk Laskowski (zm. 2010) szczegółowo opisał wydobycie ciała męczennika: "Około godziny 17-tej [...] wydobyłem zwłoki księdza Jerzego Popiełuszko. Zostałem wezwany przez dowódcę poszukiwań na tamie, który wydał mi rozkaz wydobycia zwłok". Około godziny 16.30 Laskowski wszedł pod wodę razem z drugim płetwonurkiem z Łodzi, który po pewnym czasie wrócił na brzeg. Laskowski zapisał: "Ja pozostałem jeszcze sam. Zobaczyłem przywiązany worek". Największym problemem było dla niego samodzielne wydobycie na powierzchnię ciała księdza obciążonego workiem z kamieniami. Na Wiśle czekały dwa pontony. Pomiędzy nimi rozłożono siatkę, na której zwłoki miały zostać odtransportowane do brzegu. Laskowski odnotował: "Dopiero za trzecim razem wypłynąłem ze zwłokami na powierzchnię". Udało mu się to dopiero wtedy, gdy odpiął swój tzw. pas balastowy, ważący ponad 6 kilogramów. Po wypłynięciu złożył ciało ks. Jerzego na wspomnianej siatce, a sam podpłynął do brzegu. "Po przebraniu się podszedłem do księdza, który już leżał na wznak na trawie. Przy mnie technik wyjął [z sutanny] legitymację [...] i było tam napisane: Jerzy Popiełuszko. Ksiądz miał ręce związane linką, założoną między nogi i jednocześnie przeprowadzoną wokół gardła tak, iż gdyby chciał się ruszać, to krtań byłaby przyciskana sznurkiem i musiałby się udusić. Ksiądz miał liczne ślady bicia po twarzy, rękach i ciele. Usta miał zamknięte. Dłonie księdza jakby trzymały ten sznur, którym był związany". 

Z włocławskiej tamy do Białegostoku 

Henryk Laskowski w swoje relacji wspomina, że po oględzinach zwłok na brzegu Wisły otrzymał rozkaz przewiezienia odnalezionego ciała do Zakładu Medycyny Sądowej w Białymstoku. Rodzi się pytanie: dlaczego ofiarę bestialskiego mordu wieziono aż tak daleko? Tak chytrze i przewrotnie umyślili sobie partyjni decydenci z samem góry, mając nadzieję, że po badaniach martwego ciała księdza od razu, pośpiesznie uda się zorganizować pogrzeb ofiary w Suchowoli, rodzinnej parafii ks. Jerzego, i niedaleko od wsi Okopy, miejsca urodzenia męczennika. Zleceniodawcy mordu uroili sobie a priori, że tak zapewne będzie chciała rodzina. Po zdecydowanym i ostrym sprzeciwie matki kapłana oraz całej rodziny i władz kościelnych pogrzeb musiał się odbyć w Warszawie. I to przy kościele św. Stanisława Kostki, gdzie ks. Jerzy gorliwie i owocnie pracował przez ponad cztery ostatnie lata swojego świętego życia. 

Do Białegostoku - wróćmy znowu do relacji Henryka Laskowskiego - jechały dwa ważne samochody: karetka z ciałem ks. Jerzego, w której poza kierowcą był sam Laskowski, oraz pilotujący kolumnę fiat z dwoma funkcjonariuszami. Laskowski wspominał, że był uzbrojony, ponieważ obawiał się, "że może nastąpić próba odbicia zwłok" kapłana. Do Białegostoku konwój dotarł już dobrze po północy. "Około drugiej w nocy ciało męczennika - jak napisał - został zabezpieczone w lodówce białostockiego Zakładu Medycyny Sądowej". 

Henryk Laskowski, który wydobył ciało ks. Jerzego, słusznie się żalił, że w Białymstoku nikt z nim nie rozmawiał ani nikt go na tę okoliczność nie przesłuchiwał w prowadzonym później w 1984 roku śledztwie i tzw. procesie toruńskim. Wprowadzonych później, m. in. przez pion śledczy IPN, dochodzeniach, również nikt go o nic nie pytał. Nigdy też nie interesowały się nim ani władze kościelne, ani cywilne, ani media. W jednym z ostatnich zdań swojego oświadczenia napisał: "Tajemnicę, jak to było naprawdę z uprowadzeniem i śmiercią księdza, znają tylko oprawcy: kapitan Piotrowski i jego podwładni - wspólnicy". Pierwszy świadek okrutnego męczeństwa, który na własnych rękach wyniósł ciało świętego z odmętów Wisły, zmarł w roku beatyfikacji ks. Jerzego. Tymczasem trzej okrutni mordercy - zwyrodniali oprawcy - dawno powychodzili z więzień, korzystając z kolejnych amnestii ogłaszanych jedna po drugiej, jak nigdy przedtem ani potem. Mordercy dobrze się mają, pobierając emerytury i żyjąc na nasz koszt. Są widomym znakiem, że nie całkiem i nie do końca wyszliśmy z PRL-u. Dzisiejsza Polska nie jest jeszcze tą, za którą oddał życie błogosławiony wielki męczennik - ks. Jerzy Popiełuszko. Czy będzie kiedyś patronem rzeczywiście wolnej Polski? 

Badania i rozpoznanie ciała 

W Dzień Zaduszny, 2 listopada (piątek), do białostockiego Zakładu Medycyny Sądowej przybyła rodzina ks. Jerzego oraz wydelegowani przez ks. kard. Józefa Glempa księża z Warszawy, by zabrać ciało męczennika i przygotować je do godnego pochówku w stolicy. Ówczesne władze komunistyczne - przypomnijmy - robiły wszystko, żeby ciała męczennika nie sprowadzić do stolicy, tylko ukradkiem pochować w rodzinnej parafii. Tak się jednak nie stało. Na czele delegacji był zmarły przed dwoma laty ks. Grzegorz Kalwarczyk, osobisty wysłannik Prymasa Józefa Glempa. Późniejszy ksiądz infułat tak wspominał tę wstrząsającą misję i chwilę: "Ciało ks. Jerzego przykryte było białą tkaniną. Spod niej widać było prawy bok i rękę ułożoną obok ciała i prawie całe nogi. Po zdjęciu tkaniny na prawym barku uderzyła mnie ukośna rana (ok. 3 cm). Ujrzeliśmy umęczone ciało. Moją szczególną uwagę zwróciły sczerniałe golenie zamordowanego, wyglądały tak, jakby płatami pozdzierano z nich naskórek. A może były już objedzone przez wodną faunę? Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Lekarz nam towarzyszący stwierdził, że w swojej praktyce lekarskiej nigdy nie dokonał sekcji zwłok, które wewnętrznie byłyby aż tak dalece uszkodzone, jak było to w przypadku wnętrza ciała ks. Jerzego Popiełuszki. Palce u rąk i nóg robiły wrażenie, jakby były już nadgniłe. Dłonie i stopy przechodziły z brązu i ciemnej czerwieni w kolor popielatoziemisty. Nagie ciało było zszyte na krzyż wzdłuż i w poprzek. Zszokowało mnie również to, że zaszyte było również lewe ramię od łokcia aż do barku. Tak twarz, jak i całe ciało były silnie posiniaczone. Miało zabarwienie brązowo-ziemisto-popielate. Najbardziej sczerniały był nos i okolice oczu. Włosy były zmierzwione i dużo rzadsze niż za życia, co sugeruje, że były wyrywane. Wygląd twarzy robił wrażenie przerażające i przygnębiające. Trudno mi było ustalić stuprocentową tożsamość zwłok. Nos wydawał się bardziej spiczasty. Jedynie grymas lewe strony twarzy przypominał cokolwiek żywego ks. Jerzego. Nie mając całkowitej pewności co do autentyczności zwłok, poprosiliśmy lekarza sekcyjnego Eugeniusza Litwiniuka o rozwarcie ust męczennika w celu sprawdzenia znanego nam od jego dentystki uzębienia ks. Jerzego. Sprawdzenie cało wynik pozytywny. W jamie ustnej zobaczyłem z przerażeniem zmiażdżony język. 

W końcu dodajmy i to - by uniknąć w przyszłości jakichkolwiek wątpliwości co do autentyczności ciała męczennika - że do identyfikacji zostali poproszeni dwaj rodzeni bracia ks. Jerzego. Starszy brat, Józef, był tak bardzo przygnębiony, że właściwie się nie wypowiadał. Młodszy, Stanisław, sprawdził fakt posiadania przez ks. Jerzego na klatce piersiowej dwóch szczególnych znamion, które były znane jego najbliższym. I to właściwie było ostateczną i bezdyskusyjną identyfikacją wielkiego męczennika. "Tak, to on" - łamiącym się głosem powiedział młodszy brat ks. Jerzego. Ze względu na stopień zmasakrowania ciała męczennika możemy go określać mianem św. Andrzeja Boboli naszych czasów. 

Ocalone relikwie 

Szczegółowe badanie, zwane sekcją zwłok, było prowadzone przez dwoje wybitnych specjalistów białostockich - prof. Marię Byrdy i dr. Jana Szrzdzińskiego, wybitnego toksykologa. To głównie jemu zawdzięczamy ocalenie, przechowanie i ukrycie pobranych fragmentów ciała i krwi męczennika. Zmarły 9 lutego 2019 roku dr Szrzedziński z wielkim pietyzmem zabezpieczył wycinki z ciała męczennika, słusznie i proroczo przewidując, że w przyszłości ks. Jerzy znajdzie się w chwale ołtarzy i jego relikwie będą jak najbardziej potrzebne. Toksykolog samotnie i w wielkiej tajemnicy dokonał zabezpieczenia relikwii w nocy z 30 na 31 października 1984 roku, narażając się komunistom w najwyższym stopniu. Tak sam opisał swoje zabezpieczające czynności, których dokonywał w ukryciu: "Krwi zostało około 400 cm sześciennych. Wylałem ją na chemicznie czystą, szklaną tafle i umieściłem w ciemni fotograficznej naszego zakładu. Po wyschnięciu żyletką zeskrobałem piękne kryształki hemoglobiny i umieściłem w dwóch szklanych ampułkach" - opowiadał świętej i zasłużonej pamięci dr Szrzredziński. Potem, kiedy szukał bezpiecznego miejsca na przechowanie relikwii, zdecydował, by ukryć je w jednej ze ścian budowanego akurat w tym czasie domu zakonnego sióstr misjonarek i zamurować ampułki z krwią i słoik z zabezpieczonymi fragmentami ciała męczennika. 

Fascynujące są dzieje tych relikwii. Zostały prawie zapomniane w związku z przebudową domu, rotacją i przenosinami sióstr z klasztoru do klasztoru. Dziś święte relikwie wielkiego męczennika, ocalone przez głęboko wierzącego lekarza, znajdują się w wielu miejscach, zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Dziękujemy Ci, Doktorze Janie, za Twoją odwagę.

Źródło: Ks. Jerzy Banak, Męczennik bezbożnego komunizmu, cz. VII: Wydobycie z Wisły ciała ks. Jerzego, w: Nasz Dziennik nr 197/26.08.2024, s. 10-11.