VIII. Powrót do stolicy

O pochowanie ks. Jerzego Popiełuszki przy kościele pw. św. Stanisława Kostki na Żoliborzu prosiła także matka kapłana 

Władzy komunistycznej bardzo zależało na szybkim pogrzebie ks. Jerzego. Tymczasem gniew i rozpacz wzbierały w społeczeństwie. Radykalizacja niektórych ośrodków "Solidarności" podnosiła emocje. Prymas, lękając się rozruchów oraz ich nieprzewidywalnych skutków, wyznaczył datę pogrzebu w najkrótszym możliwym terminie. Dokładną sekcję ciała męczennika prowdzono przez 18 godzin w dzień i w nocy. Przed żoliborskim kościołem stali, modlili się i śpiewali wierni przejęci niesłychaną zbrodnią urzędników państwowych. 

Przed włożeniem do trumny 

Przygotowaniem zmaltretowanego ciała do trumny zajęły się ofiarnie trzy siostry szarytki pracujące w parafii katedralnej w Białymstoku. Były to: Barbara Lisowska, Maria Bereza i Aniela Niemiec. Oto ich relacje po zdjęciu prześcieradła z obitego i zmaltretowanego ciała: "Zobaczyłyśmy, że ciało było straszliwie torturowane - zapisała s. Barbara Lisowska. Głowa i nogi od kolan w dół były aż fioletowe. To świadczyło, jak wiele zadano księdzu bólu i straszliwego cierpienia. Dwaj sanitariusze wycierali delikatnie umęczone ciało i twarz kapłana. w mojej pamięci utkwiło, że ks. Jerzy wyglądał tak, jak gdyby było to ciało samego Chrystusa zdjęte z krzyża. Te straszliwe rany wskazywały na niewymowne cierpienie, jakie księdzu zadano. Przystąpiłyśmy do ubierania ciała w strój kapłański, a więc w sutannę, albę, ornat. Jedna z nas sprzeciwiła się, gdy doradzano przypudrować księdzu twarz, aby nie było widać przerażających pozostawionych ran". Kolejna z sióstr, Maria Bereza, zapisała: "Pamiętam, jak brat księdza patrzył na trzymaną w rękach fotografię i bacznie przypatrywał się ciału. Pamiętam też dokładnie widok tak bestialsko obitego i umęczonego ciała ks. Jerzego. Przeraźliwe ślady mordu widoczne były na wszystkich częściach ciała, na szyi, rękach i nogach. Twarz i ręce miały fioletowy kolor. Musiano zadawać kapłanowi wiele bólu. Przyszła mi na myśl XIII stacja z drogi krzyżowej. Pomyślałam sobie, że ks. Jerzy jest już zdjęty z krzyża cierpienia i że już jest w niebie". 

Po oczyszczeniu zmaltretowanego ciała księdza ubrano. Do sutanny przypięto mu trzy metalowe znaczki z wizerunkiem Matko Bożej Częstochowskiej na tle biało-czerwonej flagi, drugi z napisem "Solidarność" na tle orła oraz obrazkiem kościoła pw. św. Stanisława Kostki. Były to znaki przypominające jego kapłańską posługę na Żoliborzu. Na czerwonym ornacie - tak grzebie się tylko męczenników - położono drewniany krzyż, a ręce kapłana obwiązano białym różańcem, który niedawno, bo w styczniu 1984 roku, dostał w darze od Ojca Świętego za pośrednictwem ks. bp. Zbigniewa Kraszewskiego z Warszawy.

 Przygotowane do pogrzebu ciało - ofiarę demonicznej nienawiści - włożono do drewnianej dębowej trumny z metalowym wkładem. Ten metalowy wkład - dodajmy - zaspawano dopiero w Warszawie. W końcu przewieziono kapłana męczennika komunizmu do kaplicy na ostatnie pożegnanie. Siostra Maria Bereza odnotowała: "W kaplicy byli rodzice księdza, rodzeństwo, krewni oraz ks. bp Edward Kisiel i kilku księży. Najbardziej zapamiętałam zachowanie i postawę Marii Popiełuszko, mamy ks. Jerzego. Patrząc na nią, wyobrażałam sobie Matkę Bożą przyjmującą Ciało umęczonego Syna Jezusa. Po krótkim żałobnym nabożeństwie zamknięto i opieczętowano trumnę. Księża wzięli ją na swoje ramiona i skierowali się ku wyjściu. Jednak gdy tylko uchylono drzwi wyjściowe, ludzie w jednej chwili przejęli trumnę i nieśli wysoko na rękach. Zapalone znicze i rozłożone kwiaty tworzyły aleję wyjazdową dla męczennika. Białostockie taksówki przy włączonych klaksonach odprowadzały swego krajana męczennika do stolicy. Taksówkom nie było końca. Klaksony jakby objęły cały Białystok i okolice. Wszyscy białostoczanie dowiedzieli się prawdy. "Dzieląc się później naszymi przeżyciami we wspólnocie - zauważyła s. Barbara Lisowska - wyraziłyśmy przekonanie, że ks. Jerzy Popiełuszko już jest męczennikiem i winniśmy się modlić nie za niego, tylko już do niego. Dodam jeszcze i to, że czułyśmy pomoc męczennika w naszych codziennych zajęciach. Wielokrotnie też ludzie informowali nas o otrzymanych łaskach za wstawiennictwem ks. Jerzego". 

Pożegnanie męczennika w Białymstoku 

Po południu 2 listopada 1984 roku, w Dzień Zaduszny, białostoczanie i inni mieszkańcy Podlasia w wielotysięcznej procesji z bólem i płaczem, ale też i z gniewem na władzę ludową, żegnali swego, dziś już na cały świat sławnego krajana. Tysiące osób zgromadziło się przed prosektorium, gdzie badano i przygotowywano umęczone ciało ks. Jerzego do pogrzebu. Kolejne dziesiątki tysięcy stały na trasie przejazdu relikwii przez miasto. Wielu pragnęło uczcić odjeżdżającego męczennika, choćby tylko dotykając samochodu, w którym wolniutko przez miasto odjeżdżał jeden z nich - męczennik za wiarę. Samochód metr za metrem przeciskał się przez wzruszone i płaczące rzesze wiernych. Gdy żałobny kondukt znalazł się na ulicy Marii Skłodowskiej-Curie - jak relacjonował "Biuletyn Solidarności" - odezwał się potężny chór ponad czterech tysięcy klaksonów samochodów zgromadzonych na pobliskich ulicach. Całą szerokością ulicy szliśmy w kondukcie przez ulicę Akademicką. Część ludzi pobiegła zaś na przełaj przez Planty, aby jak najdłużej towarzyszyć konduktowi. Gdy ten wjechał w ulicę Akademicką, tłumy pobiegły w kierunku kościoła farnego, sądząc, że tam samochód wiozący księdza jeszcze się zatrzyma. Jednakże kondukt dość sprawnie przesuwał się w kierunku szosy warszawskiej. Towarzyszyły mu tak nieprzeliczone tłumy, jakich Białystok jeszcze dotąd ani potem już nigdy nie wiedział. Na ulicy Gagarina uczniowie ze szkół spontanicznie zagrodzili drogę pojazdom i nie chcieli męczennika - swojego krajana - wypuścić z miasta. W końcu dziesiątki taksówkarzy odprowadziło ks. Jerzego do Żółtek, czyli granicy diecezji białostockiej. Wtedy kierowcy wysiedli z samochodów, upadli na kolana i w ten sposób, z modlitwą na ustach oddali ostatni hołd wielkiemu męczennikowi. Wielu nie mogło powtrzymać głośnego płaczu. Takie widoki zdarzają się tylko raz w historii. W dniach najgłębszego bólu i tragedii narodowej dziesiątki tysięcy białostoczan ze ściśniętymi sercami odczuwało odejście ks. Jerzego jak najbliższej sobie osoby. Przez kilka godzin przed bramą prosektorium, przez którą wywieziono drogie wszystkim ciało męczennika, gromadzili się jeszcze aż do północy mieszkańcy Białegostoku. A tysiące zniczy płonęło tam jeszcze przez dwie doby. 

Męczennik w stolicy 

Samochód z ciałem ks. Jerzego dotarł do stolicy o godz. 18.35. Przed kościołem pw. św. Stanisława Kostki od kilku godzin stało już kilkanaście tysięcy wiernych, w dużej mierze byli to uczestnicy comiesięcznych Mszy św. za Ojczyznę. Przy rozlegającym się biciu dzwonów wprowadzono trumnę z męczennikiem do świątyni, w której przez całą noc trwała modlitwa. Pierwszą Mszę św. przy doczesnych szczątkach ks. Jerzego rozpoczęto o godz. 19.00 Przewodniczył jej - dziś już nieżyjący (zmarł 6 kwietnia 2022 roku) - ks. Grzegorz Kalwarczyk w asyście ponad dwudziestu kapłanów. Trumnę z ciałem męczennika, wcześniej zalutowaną, wystawiono przed kościołem 3 listopada o godz. 5.00 rano. Czekały już na nią rzesze wiernych, które z godziny na godzinę gwałtownie rosły. W pobliżu trumny męczennika szczególną uwagę zwracał poczet sztandarowy białostockiej "Solidarności". Duże tablice z herbem miasta Białystok i napisem "Region Gdański" budziły szczególne zainteresowanie kamer telewizyjnych. Warto dodać, że powracającym z pogrzebu białostockim taksówkarzom mściwie utrudniano powrót przez wielokrotne kontrole. 

Sprawa pochówku 

Czesław Kiszczak i jego kamaryla usilnie zabiegali w Episkopacie, aby pochówek bestialsko zamordowanego księdza zorganizować jeśli już nie w Suchowli, co byłoby w rachubach komunistów najlepsze, to koniecznie na warszawskich Powązkach. Miał też on nawet sugerować, żeby ks. Jerzego pochować blisko Grzegorza Przemyka, zakatowanego rok wcześniej przez esbecję 14 maja 1983 roku. Jednocześnie z inicjatywy znanej i powszechnie szanowanej siostry, szarej urszulanki Jan Haliny Płaskiej, wieloletniej, niezapomnianej pracownicy w Wydziale Duszpasterskim Kurii Metropolitalnej Warszawskiej, zaczęto gremialnie zbierać podpisy do Prymasa Józefa Glempa pod prośbą o pochówek na Żoliborzu. Ta niezwykle zorganizowana i przedsiębiorcza dama w ciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin zebrała kilkanaście tysięcy podpisów. Inicjatywa siostry wywarła na ks. kard. Glempie ogromne wrażenie. Do Prymasa udała się też niezwykła delegacja, na czele której szła "matka boleściwa", podobna do płaczącej matki biblijnych synów machabejskich. "Słyszałem od świadków tego spotkania w Prymasem - opowiadał później Polskiemu Radiu ks. infułat Grzegorz Kalwarczyk - że matka ks. Jerzego przed wejściem do gabinetu, w którym czekał na nią Prymas, zdjęła buty. I w pokorze oraz z wielkim spokojem, ale i podziwu godną stanowczością przekonywała, że jej syn powinien zostać "wśród tych, którym służył". Tak argumentowała sprawiedliwe pozostawienie zmarłego syna na Żoliborzu: "Oddałam go Kościołowi i nie zabiorę go Kościołowi. Tutaj pracował, tutaj kochał i cierpiał, tutaj są ludzie, którzy go kochają, więc niech tutaj zostanie". Po tych słowach matki kapłana Prymas podjął ostateczną decyzję, że ceduje decyzję po pochówku męczennika na będącego akurat w szpitalu ks. Teofila Boguckiego. Ten z łoża szpitalnego podjął ją ochotnie i bezzwłocznie. Męczennik, jakiego nie było przecież od czasów św. Andrzeja Boboli, ma być pochowany przy kościele na Żoliborzu. W pośpiechu zaczęto więc przygotowywać grób w miejscu, w którym służył wiernie Bogu, Ojczyźnie, Kościołowi i Narodowi przez ostatnie cztery lata swego ziemskiego życia oddanego bez reszty Bogu i ludziom.

Źródło: Ks. Jerzy Banak, Męczennik bezbożnego komunizmu, cz. VIII: Powrót do stolicy, w: Nasz Dziennik nr 203/2.09.2024, s. 11-12.