BYŁ ŚWIADKIEM „PRZEBUDZENIA" POLSKI

ŚWIADECTWA

BYŁ ŚWIADKIEM „PRZEBUDZENIA" POLSKI

Z ks. dr. Marcinem Wójtowiczem, proboszczem parafii pw. Chrystusa Króla w Warszawie, w latach 1981-1985 wikariuszem w parafii św. Stanisława Kostki, świadkiem w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego Popiełuszki, rozmawia Maria Popielewicz.

Przez blisko cztery ostatnie lata życia Księdza Jerzego przyglądał się Ksiądz Jego posłudze, mieszkając z Nim pod jednym dachem. Kiedy Ksiądz poznał Kapelana „ Solidarności"?

- Połączyły nas lata seminaryjne w Warszawskim Seminarium Metropolitalnym. Jerzy był dwa roczniki wyżej w seminarium, odbył też służbę w tak zwanej kleryckiej jednostce wojskowej w Bartoszycach. Relacje z tego czasu znamy głównie z listów, jakie pisał do przełożonych. Myśmy się od Niego nie dowiedzieli, co się tam działo, nawet już po wojsku. On był bardzo skryty, nie miał potrzeby mówić o sobie, więc te szczegóły, co się tam działo, wyszły właściwie dopiero po Jego śmierci.
Natomiast bliżej Księdza Jerzego poznałem w kapłaństwie. Tak się złożyło, że po pielgrzymce Jana Pawła II do Polski w 1979 roku zastąpiłem Księdza Jerzego w parafii Dzieciątka Jezus przy pl. Inwalidów. Wtedy dowiedziałem się, że musiał zmienić miejsce pracy ze względu na słabe zdrowie. Spotykałem się wtedy z Nim w kościele św. Anny, by przybliżył mi specyfikę mojej nowej, a Jego starej parafii i pracy w niej, choć czasu miał na to mało, bo był ciągle w biegu, młodzież garnęła się do Niego. Już widać było, że mimo słabego zdrowia mocno się angażował. Potem trafiłem do parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Ksiądz Jerzy pracował tam już od roku jako rezydent. Zamieszkałem w sąsiednim pokoju na pierwszym piętrze plebanii. Tu już mieliśmy relacje takie codzienne, zwykłe - w kościele, przy posiłkach. W wolnej chwili, gdy jest czas na zamyślenie się, człowiek się czasem zastanawia, czym sobie zasłużył na ten dar tak bliskiej obecności Księdza Jerzego.
Teraz, z perspektywy czasu, gdy próbuję znaleźć ten punkt przełomowy w Jego życiu, myślę, że to była pierwsza Msza Święta odprawiona w ostatnią niedzielę sierpnia 1980 roku na terenie Huty „Warszawa".

Jak to się stało, że Ksiądz Jerzy tam pojechał?

- Ksiądz Bronisław Piasecki, kapelan księdza Prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego, poszukując księdza do tej nietypowej posługi, przyjechał do kościoła św. Stanisława Kostki. W tym samym czasie wszedł do zakrystii Ksiądz Jerzy, który właśnie skończył posługę w konfesjonale. Ksiądz Bronisław zapytał go, czy nie zechciałby pojechać do Huty „Warszawa", aby tam odprawić Mszę Świętą dla strajkujących. Ksiądz Jerzy natychmiast się zgodził. Wybór Księdza Jerzego do tej posługi był zatem jakby przypadkowy, a w rzeczywistości - jakże opatrznościowy! Duszpasterz okazał się osobowością tak niezwykłą, że wkrótce stał się żywym znakiem nadziei dla tysięcy Polaków. Dla ludzi spragnionych prawdy i wolności.
On był przygotowany wewnętrznie do takiego całkowitego otwarcia się na ludzi. Mówił, że swojej pracy duszpasterskiej nie chce zamknąć w murach kościoła, bo jest potrzebny też gdzie indziej. Opowiadając o swojej posłudze wśród robotników, mówił, że tam zobaczył, jak Ewangelia zmienia człowieka. Mówił, że był tam świadkiem „przebudzenia" tych ludzi. I rzeczywiście my też nieraz byliśmy świadkami np. chrztów dorosłych ludzi. Ksiądz Jerzy rzeczywiście przyciągał do Boga, do Kościoła. Jemu zresztą wychodzenie do ludzi przychodziło naturalnie, On był bardzo otwarty na drugiego człowieka, a jednocześnie łatwo dawał się poznać jako ktoś autentyczny, prawdziwy.
Myślę, że do tej trudnej posługi przygotował Go m.in. czas wojska, do którego trafił, będąc już w seminarium. On tam pokazał, że można inaczej, że można nie poddawać się bezdusznym, bezsensownym rozkazom, jak ten, by zdjął z palca różaniec czy medalik z szyi. On się tam nauczył takiego głębszego patrzenia na sprawy wiary, drugiego człowieka, a także na kwestie podstawowych praw człowieka. Wyniósł to też na pewno z dornu, gdzie ten duch umiłowania Pana Boga, Kościoła i Ojczyzny był bardzo czytelny. Zresztą do dzisiaj pani Marianna Popiełuszko w prostych, niezakamuflowanych słowach przekazuje to, co najistotniejsze o życiu, wierze, miłości do Ojczyzny. W ich domu w sprawach wiary obowiązywała zasada: „Silna wiara trzyma człowieka przy życiu".

Ksiądz Jerzy wiele wysiłków poświęci! temu, by pomagać ludziom, znał ich problemy i robił wszystko, by im zaradzić... - Dokładnie. Na ogół każdy zatroskany jest o siebie, myśli tylko o swoich problemach, a On rzeczywiście interesował się losem ludzi, ich potrzebami. Teraz, jak patrzę na to z perspektywy, to widzę, że dla Niego był to kolejny etap dorastania do świętości. On tego nie planował, to nie było ukartowane, spotykał ludzi z problemami i wiedział, że trzeba reagować. Robił to w sposób naturalny, ludzki. Przypomina mi się taki epizod, który nam, domownikom na plebanii, zapadł mocno w pamięć. Była to pierwsza wigilia Bożego Narodzenia w stanie wojennym. Panował trochę przygnębiający klimat, martwiliśmy się tym, co się działo w kraju, czy będziemy mogli odprawić Pasterkę, bo wprowadzona była godzina milicyjna. W naszej parafii był taki zwyczaj, że na wigilii gromadziły się starsze osoby, nasz proboszcz, ks. prałat Teofil Bogucki, był takim „bratem łatą", który dbał o emerytów, zresztą był też w diecezji odpowiedzialny za dzieła charytatywne, i w pewnym momencie, jak już podzieliliśmy się opłatkiem, Ksiądz Jerzy wziął garść opłatków i wymknął się. Nikt nie pytał dokąd. Po pewnym czasie przyznał się nam, że poszedł na rogatki, gdzie czuwali żołnierze, grzejąc się przy koksownikach, by połamać się z nimi opłatkiem. To był taki ludzki gest. Jak opowiadał Ksiądz Jerzy, niektórzy z tych żołnierzy mieli łzy w oczach ze wzruszenia. Ale mówił, że spotkał też kilku, którzy potraktowali ten gest jako prowokację.

Szykany ze strony komunistów, które coraz częściej dotykały Księdza Jerzego, zmieniały Go?
- Tak. Widzieliśmy, jak ta cała sytuacja powoli coraz bardziej Go przygniatała, jak ta pętla zaciskała się wokół Niego. Te szykany, ciągle Go śledzono, potem coraz częstsze przesłuchania, ktoś Mu cegłę do mieszkania wrzucił, oblał farbą samochód... On nam nawet o wszystkim nie mówił. Jednak po Jego twarzy było widać, że Go to przygniata, dało się wyczuć niepewność. Ale nawet gdy Ksiądz Prymas radził, by coś zrobił, może wyjechał na studia za granicę, żeby się nie narażał, Ksiądz Jerzy mówił, że będzie posłuszny przełożonym, ale pragnie pozostać tutaj, bo jest tu potrzebny, bo inaczej nie będzie autentyczny, jeżeli w obliczu zagrożenia porzuci swoją służbę.

We wrześniu 1984 raku powiedział korespondentowi brytyjskiemu: „Zdaję sobie sprawę z tego, że za prawdę trzeba cierpieć". Miał świadomość, że naraża życie. Ale powtarzał też: „Gdybym zaprzestał tego, co robię, nie byłbym wiarygodny". Był konsekwentny i chciał być wierny. Wiedział, że gdyby tych ludzi zostawił, to wówczas to, co robił do tej pory, okazałoby się nieprawda, a tak nie było - On taki był. On tym żył. Trzeba to podkreślić - On był świadomy zagrożenia, ale nie widział innej drogi. To wynikało z wierności zasadom i miłości do drugiego człowieka. Dzisiaj, gdy się tyle o Nim mówi, analizuje, trzeba oddzielić to, co było w Jego duszy, od tego, co nam się wydaje, że było. To na pewno trudne. Nawet jeszcze w latach 80. spotykałem się z refleksjami nawet kolegów Księdza Jerzego, ze Jego działanie było trochę takie „pod publiczkę", na pokaz. Nie. Ksiądz Jerzy robił to naprawdę z potrzeby serca.
Kiedy wyjeżdżał gdzieś dalej na spotkania z robotnikami, ze strajkującymi, denerwowaliście się?

- Tak, ale szczególnie pamiętam to nasze ostatnie spotkanie z 19 października 1984 roku. Po porannej Mszy Świętej wypiliśmy kawę. Powiedział, że wybiera się do Bydgoszczy na spotkanie ze światem pracy, a w najbliższą niedziele jest zaproszony na takie samo spotkanie do Stalowej Woli i tam również chciałby pojechać. Poprosił, abyśmy Go zastąpili w parafialnych obowiązkach. Księdza proboszcza nie było w tym czasie w parafii, przebywał na leczeniu w Szpitalu Bródnowskim. Odpowiedzialność za parafię spoczywała na moich barkach.
W sobotę, 20 października, o 8.00 Ksiądz Jerzy miał odprawiać Mszę Świętą w naszym kościele. Po godzinie 9.00 zatelefonował, bp Kazimierz Romaniuk i poinformował mnie, że ks. Nowakowski z Torunia przekazał mu smutną wiadomość: „Wczoraj późnym wieczorem niedaleko Torunia uprowadzono księdza Jerzego". O zdarzeniu powiadomiłem mecenasa Edwarda Wendego i pana Jacka Lipińskiego z Huty „Warszawa". Ci bez chwili zastanowienia wyjechali do Torunia. Chcieli u źródła dowiedzieć się jakichś bliższych szczegółów. Wieczorem w „Dzienniku Telewizyjnym" podano komunikat o uprowadzeniu ks. Popiełuszki. Wkrótce do kościoła zaczęły ściągać tłumy ludzi. Po godzinie 21.00 kościół był wypełniony wiernymi. Postanowiliśmy z ks. Maciejem Cholewą - także wikariuszem - odprawić Mszę Świętą w intencji ocalenia życia Księdza Jerzego. Od tej chwili przez kolejnych trzynaście dni i nocy w naszym kościele modliła się niezliczona rzesza wiernych pełnych nadziei, że Ksiądz Jerzy szczęśliwie powróci do parafii. Niebawem pojawiły się pierwsze transparenty z napisami typu: „Oddajcie nam Księdza Jerzego".
Podobno nadzieja umiera ostatnia...

- Powiem tak - ta nadzieja umierała z każdym dniem oczekiwania. Ale pamiętani słowa ks. Teofila Boguckiego, gdy poszedłem mu powiedzieć o sytuacji. On wtedy leżał w szpitalu, ponieważ chorował na serce. I już wtedy wiedzieliśmy od pana Waldemara Chrostowskiego, że Ksiądz Jerzy został uderzeniem pałki pozbawiony przytomności, a następnie wrzucony do bagażnika, l ksiądz prałat powiedział: „No tak, skoro go wrzucili jak worek z kartoflami, to nie po to, by darować mu życie". On przeczuwał, co się stało.
Wieczorem 30 października kończyła się właśnie Msza Święta koncelebrowana przez kilku księży. Jak zwykle kościół wypełniony był wiernymi. Do ołtarza podszedł jeden z panów ze służby porządkowej i powiedział pół-szeptem, że podano w telewizji wiadomość o wydobyciu z Wisły ciała Księdza Jerzego. Nikt z nas nie miał odwagi powiedzieć tego ludziom w kościele. W końcu któryś z koń celebransów zaczął mówić łamiącym się głosem, że dziś w wodach zalewu we Włocławku odnaleziono Księdza... Natychmiast cały Kościół wypełnił się rozpaczliwym krzykiem. To była eksplozja krzyku, szlochu, rozpaczliwego płaczu. My, sprawujący Eucharystię, nie wiedzieliśmy, co mówić, jak się zachować. Jeden z księży próbował bezskutecznie zapanować nad tym, co się wtedy działo, i zaintonował modlitwę „Któryś za nas cierpiał rany...". Dopiero po pewnym czasie podszedł do mikrofonu ks. Feliks Folejewski, pallotyn, i wypowiedział znamienne słowa: „Mamy męczennika, nowego świętego. Dziękujmy za to Panu Bogu i pomódlmy się, abyśmy dzielnie znieśli tę rozłąkę". Po kilkunastu minutach tłum uspokoił się. Do dzisiaj słyszę w uszach ten zbiorowy płacz i szloch kilkuset osób zgromadzonych w kościele. Niesamowite wrażenie i przeżycie. Od tego czasu, zdaniem wielu, rozpoczął się prywatny kult Księdza Jerzego.
Niewątpliwie znamienny jest fakt, że przed pogrzebem, gdy wierni czuwali przy trumnie z ciałem Księdza Jerzego, doszło do wielu nawróceń. Kuria podpowiedziała nam, by ustawić wokół kościoła przenośne konfesjonały. Kapłani całą noc, zmarznięci, słuchali spowiedzi, nieraz takich po wielu latach. Na pewno to potwierdza także, że nie by! On męczennikiem politycznym, że nie dla tej sprawy zginął, ale że na sercu miał przede wszystkim dobro człowieka, jego zbawienie.
Jaki testament pozostawił nam Ksiądz Jerzy? Jakie dary płyną z Jego beatyfikacji?

- Myślę, że warto przytoczyć słowa abp. Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. W jednym z wywiadów podkreślił, że ta beatyfikacja jest ukazaniem skarbu ukrytego w Kościele i w naszym Narodzie, a także formą uznania dla wszystkich, którzy tak jak Ksiądz Jerzy poświęcili się służbie wierności Bogu, prawdzie, wolności i służbie każdemu człowiekowi, oraz hołdem Opatrzności dla tych, którzy - podobnie jak Ksiądz Jerzy - zginęli w tym czasie. Chodzi o ks. Stefana Niedzielaka, ks. Stanisława Suchowolca czy ks. Sylwestra Zycha.
Po latach, gdy znowu sięgnąłem do homilii Księdza Jerzego, a zwłaszcza do tej ostatniej, zatytułowanej „Zło zwyciężaj dobrem", która była wygłoszona 9 października 1984 roku w Bytomiu, zwróciłem uwagę, że jest ona taką syntezą poprzednich homilii. Ksiądz Jerzy zrobił w niej takie resume swoich homilii o ludzkiej godności, wolności, prawdzie, sprawiedliwości, męstwie. I te słowa, które padły pod koniec, z Psalmu 23: „Chociażbym przechodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną". To jest niczym Jego testament. Warto do tych słów sięgać, bo tam jest bogactwo myśli czerpanych i z Ewangelii, i z Prymasa Tysiąclecia, i l Jana Paw!a II. Te słowa do dziś pozostają aktualne. Dziękuję za rozmowę.

Przedruk z „Naszego Dziennika"