Dzień 4 - Cierpienie

Chrystus umiera na krzyżu za całą ludzkość, pokonuje śmierć i otwiera drogę do zmartwychwstania. W znaku krzyża ujmujemy dziś to, co najbardziej piękne i wartościowe w człowieku. Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, krzyże naszych rodzin muszą doprowadzić do zwycięstwa, do zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem, który krzyż pokonał (Kazanie z 26 września 1982 r.).

Żyjemy w pięknym religijnym czasie. Cóż oznacza słowo „piękny”? Nie tylko odsyła do jakości estetycznych, ale przede wszystkim do tego, co zwiemy duchowością, doświadczeniem wewnętrznym, prawdą o nas samych.

Jesteśmy związani z kulturą, w której, by tak powiedzieć, pulsuje Ewangelia, czyli wieść o naszym zbawieniu. Nie dotarła ona jeszcze do wszystkich, a zresztą wielu usłyszawszy o Jezusie, pomija Jego obecność i naukę milczeniem, niekiedy obojętnością. Papież Jan Paweł II ogłasza konieczność „nowej ewangelizacji” tym bardziej, że ślady braku jakiegokolwiek zainteresowania sprawami wiary są teraz wszechwładne, narzucają się po prostu naszym oczom i uszom. Równocześnie jednak odradza się wrażliwość na sfery religijne, powstają coraz to nowe grupy zaangażowane w budowanie wspólnego dobra, choć - oczywiście — zło jest najbardziej krzykliwe i wywołuje najwięcej medialnych emocji.
Wielki Post każe uciszyć się, wewnętrznie zamilknąć, czyli wzmóc duchową aktywność. Moja mama Franciszka, gdy zbliżała się Środa Popielcowa, zakrywała białą szeroką chustą ekran telewizora, mówiąc: „Teraz będziemy patrzyli we własne serca i sumienia. Będziemy wsłuchiwali się w głos Chrystusa i tych, którzy towarzyszyli Mu w drodze krzyżowej”. A głosy te były najróżniejsze.

Najpierw perswazyjne i podstępne głosy polityków, zatroskanych - w swoim mniemaniu
- o dobro żydowskiego narodu, zjednoczone - przy tym - w zgodnym chórze z rzymskimi władzami okupacyjnymi.

Piłat, kłótliwy, uparty, dbający tylko o własne interesy, tyran znienawidzony przez Żydów, wydał Jezusa w ich ręce, choć był przekonany o Jego niewinności. To głos obojętny, martwy, szyderczy, pełen (pomimo stoickiego wykształcenia) pogardy dla ludzi. A inne głosy?

Judasz Iskariota. Trudno określić znaczenie tego słowa. Niektórzy egzegeci wywodzą jego znaczenie od isz Karioth: „człowiek z Ka-rioth”, leżącego w południowej Judei. Judasz byłby zatem jedynym nie-Galilejczykiem w gronie Apostołów. Ale może przydomek ów oznacza „fałszywy”, albo „wynajęty zabójca”. W każdym razie głos Judasza niesie zło, zdradę, podstęp, znak fałszywego pocałunku.

Przywołajmy jeszcze Nikodema - znawcę Prawa, faryzeusza, członka Sanhedrynu, czyli najwyższej Rady, kierującej życiem religijnym Żydów. Przybiegł on do Jezusa nocą, w porze skrytej, lecz wzmagającej pragnienie zwierzeń i pytań. Noc umożliwia mówienie prawdy. Strzeże przed chciwymi zysku i popularności poplecznikami. Daje też swobodę i wolność. Nic więc dziwnego, że Nikodem chce rozmawiać z Jezusem właśnie nocą. Występuje publicznie w Jego obronie, choć nie jest do końca pewien, czy Jezus rzeczywiście jest zapowiedzianym Mesjaszem. Ale zjawia się przed - jak sam nazywa - Rabbim, aby pytać o drogę życia, by uzyskać wsparcie, światło Bożej życzliwości. Nikt przecież nie jest ostatecznie pewien, czy wybrał właściwą ścieżkę istnienia. Wszystko bowiem na niej trzeba zbudować osobiście. Jedynie światło pomagające iść musi pozostawać Bożym darem.

Darem jest również droga krzyżowa, ob- rysowująca dni Wielkiego Postu kreską rodzącej się wiosny. Rozmyślajmy o niej, włączajmy w swe religijne doświadczenie. W określeniu „droga krzyżowa” kryje się przeświadczenie, że jedyną odpowiedzią na tajemnicę bólu i zła
może być z naszej strony „nieme współcierpienie”, wędrówka duchowa wraz z orszakiem żałobnym. Jezus nas do niczego nie zmusza, ale skoro oddał swe życie za nas, starajmy się - w poczuciu ludzkiej wdzięczności - dać znak umiłowania, przyjęcia daru, pomijając głosy i czyny Piłata czy Judasza. Dlatego uczestniczymy w wydarzeniach religijnych, budujących nadzieję, gdyż tam, gdzie odnajdujemy Jezusa jest zawsze mocna, najmocniejsza nadzieja.

Jezus skazany na śmierć milczy. Zewsząd dobiegają coraz ostrzejsze głosy: podburza lud, chodzi po całej Judei. Piłat zatem odsyła Jezusa do Heroda Antypasa, w którego oczach Jezus uchodził za zmartwychwstałego Jana Chrzciciela. Jednak to spotkanie nie przyniosło niczego ważnego i rozstrzygającego. Jezus milczał, oskarżyciele zaś krzyczeli, zbyt hałaśliwie, z widoczną przesadą i mówili zbyt dużo. Bo nienawiść kieruje losami całego przesłuchania. Dlatego Jezusa zaczęto biczować, by wreszcie postawić Go straszliwie zmasakrowanego, w koronie cierniowej, w purpurze królewskiej przed oczy wszystkich. Pośród krzyczących, wymachujących kijami, stoimy i my. Każdy nasz grzech to kolejny gardłowy krzyk skazujący, kolejna kropla krwi spływająca po Boskiej twarzy.

Lecz Jezus bierze krzyż na swe ramiona. Odtąd ten krzyż wrasta w nasze życie. Przypatrzymy się uważnie: wystarczy rozłożyć ramiona, aby odkryć, że jesteśmy - jak katedra - zbudowani na planie krzyża. Na szczęście On - Bóg - dźwiga nasze słabości, pychę, naszą wolność, którą często podnosimy niemal do godności absolutnej. Niemniej, drzewo krzyża staje się drzewem życia, drzewem ocalenia. Po Wielkim Tygodniu drogi krzyżowej przyjdzie zmartwychwstanie. I zmartwychwstaną ci wszyscy, którzy z wiarą czekali („Dotknięcie Boga”, s. 30).

Już chyba poznaliśmy smak cierpiącej miłości. Bo są w nas takie miejsca, gdzie czujemy się całkowicie bezradni. Tak bardzo pragniemy się uleczyć, zwalczać pokusy, lecz nie potrafimy dokonać tego sami. Jezus pomaga więc nam i trzeba ten fakt uznać. Pomaga nam, bo sam uniża się pod ciężarem, lecz przez to nas leczy. Prowadzi ku światłu dobra. Dopóki więc będziemy uciekali od krzyża, rozpraszali się i wewnętrznie kurczyli, nie będziemy mogli zostać uleczeni. Nasienie przynosi owoc tylko wówczas, gdy pozostaje w ziemi. Patrząc na Jezusa, uspokójmy się, uznajmy swą bezsilność i wierzmy, że pewnego dnia przekonamy się jak wiele otrzymaliśmy.

Doprawdy, niewiele musimy czynić. Wystarczy tylko nieustanna czujność i pragnienie nawrócenia. Nie możemy tego dokonać sami. To zresztą nie wiąże się z naszą silną bądź słabszą wolą. Winniśmy natomiast zawierzyć wewnętrznemu głosowi, który odzywa się niemal codzienne. To sam Jezus. Cierpiący, poniewierany, ubogi. Lecz cierpienie ma moc zbawczą. Nie dosyć o tym przypominać. Bóg przynosi światło przemiany. Jak to się dzieje?

Mogę mówić tylko we własnym imieniu. Gdy z moich rąk i serca wypłynie choćby kropla dobra, wiem, że Jezus działa, jest blisko i ratuje od zguby. Gdy potrafię przebaczyć, wytrwać w religijnych postanowieniach, gdy na zło innych odpowiem dobrem - wiem, że Bóg stoi tuż obok. I przygarnia z miłością.

Chrześcijanin nie powinien - nawet wówczas, gdy za oknem rozbłyska majowa jasność, kwitną tulipany i zjawiają się pierwsze wiosenne zauroczenia - przestać rozmyślać o cierpieniu. Przenika ono bowiem życie na wskroś, stanowi wręcz jego cechę konstytutywną. Cierpienia wytłumaczyć nie sposób, ale warto się z nim mierzyć, podpatrując czyny biblijnych bohaterów. Chociażby Maryja, Matka Jezusa! Ileż razy pragnęła spotkać się z ukochanym Synem. Nie mogła jednak przedrzeć się przez tłum gapiów, przechodniów, ciekawskich. A zresztą, sam Jezus zdawał się nie zwracać uwagi na Jej zabiegi. „Moją matką są ci, którzy słuchają mego głosu” - słyszała nieraz, jakby przez mgłę. Zdarzało się, że Jej oczy spotykały się z Jego oczami. Dwa spojrzenia spięte bolesną miłością. Milczenie stawało się - powiedzmy w ten sposób - dogłębnym porozumieniem. Bez słów. A my dzisiaj? Uczmy się miłości, która nie wymaga, lecz ofiarowuje. Choćby jedynie tak jak uczynił to Szymon Cyrenejczyk. Kim był?

Nie wiemy. Może nim być każdy z nas, w każdej chwili życia, ponieważ ktoś zawsze znajduje się na drodze krzyżowej i oczekuje wsparcia. Miłość, która przychodzi do nas poprzez ludzi jest prawdziwa, dana od Boga, i jako taką trzeba ją cenić. Zatem, nie bójmy się przyjmować darów przyjaźni, miłości, współczucia, skoro wyrastają z serca samego Boga. On przecież - Bóg - działa poprzez nas, nawet wtedy, gdy nie chcemy o tym słyszeć i dopiero przymuszeni okazujemy swą życzliwość. Ale od tego rozpoczyna się każdorazowe nawrócenie.

Poświadcza to Weronika, która przedarła się przez kordon żołnierzy i niepostrzeżenie otarła twarz cierpiącego Mistrza. W ogromnym zamieszaniu, krzykach i lamentach nikt nie spostrzegł tego gestu. Tylko Jezus odpowiedział gestem miłości. Na płótnie pozostał wizerunek. Historia chrześcijaństwa przyznała więc rację Janowi z Damaszku: wcielenie zakłada przedstawienie. Ale stąd wiemy o Weronice. Zapewne jej pojawienie się w religijnej wyobraźni dokonało się za spraw epizodu opisanego w Nowym Testamencie, a następnie znacznie szerzej ujętego we wczesnochrześcijańskich apokryfach syryjskich i greckich, pochodzących z Azji Mniejszej.

Ewangelie wspominają o uzdrowieniu anonimowej kobiety cierpiącej na krwotok, który ustępuje, gdy dotyka się ona rąbka szaty Jezusa. Z tego wydarzenia wysnuwano najróżniejsze fakty oraz podawano przedziwne nieraz interpretacje. Istotne pozostaje, że każdy z nas nosi w swym sercu chustę - twarz Jezusa, albowiem przynajmniej raz udało się nam pokonać grzech, dostąpić łaski przebaczenia. Przynajmniej raz złowrogi wiatr grzechu nie wyrwał z naszych rąk chusty miłości.

Sprawa jest ważna i poważna. Bo najczęściej popełniany przez nas grzech natychmiast zgina Jezusa ku ziemi. Zgina Jego kolana, wzmaga ból. Grzech nie jest naszą (moją) prywatną sprawą, lecz dotyka wszystkich. Oddziela od dobra. Chrystus upada pod ciężarem krzyżowej belki, abyśmy sobie uświadomili, że wszelkie ścieżki wiary zbiegają się u stóp krzyża. Nie sposób kochać bez cierpienia, które ma oczyszczającą moc. Kto tego nie chce przyjąć, nigdy nie uspokoi namiętności i niepokoju. Przecież wystarczy, choćby tylko przez chwilę, przyjrzeć się codziennemu postępowaniu, by zauważyć, z jaką łatwością poddajemy się grzechom i że bez twarzy Jezusa odbitej w sercu trudno nam będzie wytrwać w tym, co dobre. A bez dobra szczęśliwi być nie możemy i nigdy nie będziemy.

Wszyscy potrzebujemy pocieszenia jak chleba. Ono bowiem umacnia nadzieję, bez której trudno żyć. Trudno podnieść oczy nad ranem. Droga krzyżowa Jezusa (proszę nie dziwić się) to nasze Boże pocieszenie. My, jak jerozolimskie kobiety, płaczemy, a Jezus-Bóg powiada: nie płaczcie, daję wam pokój i szczęście, nawet jeśli w nich jest ból. Gdzie wy jesteście, tam i Ja jestem, i wskazuję następny, bezpieczny krok. Bezpieczny dlatego, że Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci. Co oznacza trzeci, najcięższy upadek? Czy jedynie wskazuje na kres ziemskich sił Zbawiciela albo całkowite fizyczne wyczerpanie? Nie tylko.

To raczej znak uderzający w naszą świadomość: nie bądź przewrotny, zadufany w sobie, samowystarczalny. Grzeszna zatwardziałość prowadzi na manowce. Całkowicie oddala od Boga. Bo co się stanie, gdy opadną z nas szaty godności, poklasku, społecznych satysfakcji? Co będzie, gdy staniemy nadzy przed Panem, z pustymi - oby do tego nie doszło! - dłońmi? Co się stanie, gdy wszelkie udawania przeminą? Odarcie z pozorów boli, ale jest konieczne, by dojrzeć czystość Jezusowej nagości i Jego świętą zgodę na przybicie do krzyża. Albowiem przez nią Jezus odsłania przed nami drogę, w jaki sposób mamy unikać obłudy. I nie przycinać warg, gdy nagle zbliży się cierpienie, ból, samotność. W pracy ktoś przybije twoją i moją rękę do krzyża, w szkole ktoś inny przybije drugą rękę, a nogi uwięzi niepowodzenie bądź niespodziany strach. Bezradność stanie się naszym udziałem. Wtedy jednak powinniśmy wiedzieć: możemy uczynić takie cierpienie drogą przemiany, o ile przyjmiemy moc płynącą z krzyża. Moc śmierci. Oto Jezus zawisł nad ziemią, wyniesiony na widok publiczny. Dlatego teraz adorujemy i przepraszamy. Powaga, prostota, duchowe uciszenie prowadzą nas ku uwielbieniu Pana, umęczonego za każdego z nas, z osobna.

Podkreślam: z osobna. Nie mówmy więc za wiele. Spełniły się przepowiednie proroków. Jezus-Mesjasz leżący na kolanach Matki - Baranek na rzeź prowadzony, przyniósł nam zbawienie. Możemy zatem już uczestniczyć w życiu Bożym. Nic ponad ten cud nie jest godne najwyższych pragnień i religijnych marzeń, natchnień.

Weźmy, wzorem Matki Najświętszej, Jezusa na swoje duchowe kolana, co będzie oznaczać, że zdobyliśmy się na modlitwę, jałmużnę, pokutę. Że pomnażamy dobro i czułość wobec ludzi, a przez to adorujemy Jezusa złożonego do grobu. Wiemy przecież, jak było.
Piłat umył ręce. Uczniowie pouciekali. Matka i wierny uczeń - Jan - natomiast pozostali, trwając wiernie przy Ukochanym. Postawiono straże - na wszelki wypadek. Lecz nie bójmy się, skoro przeszliśmy drogę krzyżową. Przeżyjemy na pewno świt Wielkanocnej Niedzieli.
Jezus wypala do szczętu nasze słabości. Jak wypalił męczeńską łaską życie księdza Jerzego Popiełuszki.

Módlmy się:
Abyśmy potrafili pracować nad sobą. Umieli się - w głębi Bożej łaski - doskonalić i przemieniać. Aby duch panował nad ciałem. Nie chcemy stawać się niewolnikami samych siebie. Tęsknimy, Boże, do bliskości z Tobą.

za: Ks. Jan Sochoń, Rekolekcje z ks. Jerzym Popiełuszką, Wydawnictwo M, Kraków 2001.