Dzień 10 - Solidarność i miłosierdzie

Solidarność to jedność serc, umysłów i rąk, zakorzeniona w ideałach, które są zdolne przemieniać świat na lepsze. To nadzieja milionów Polaków, nadzieja tym silniejsza, im bardziej jest zespolona ze źródłem wszelkiej nadziei - z Bogiem (Kazanie z 28 sierpnia 1983 r.).

Solidarność należy do podstawowych idei cementujących ludzkie wspólnoty. Dlatego też ksiądz Popiełuszko włączył ją w historię Kościoła, zawsze stającego w obronie prawdy i godności. Rozumiał, że polska ambona ma być miejscem jednoczącym, leczącym duchowe rany, miejscem obrony przed groźbą nieprawdy, niesionej przez każdą formę totalitaryzmu.

Chodziło mu o to, aby w przestrzeni wyznaczonej słowami „wiara - polityka” znajdować możliwości porozumienia i roztropną troskę o dobro wspólne, po prostu, chrześcijański sposób życia w polityce. Bo droga do zbawienia prowadzi przez wszystkie, dosłownie wszystkie egzystencjalne doświadczenia, nie tylko jednostkowo dotykające człowieka, ale też obejmujące doświadczenia całego narodu. Chrześcijanin wie na pewno jedno: oto Chrystus wszedł w obszar grzechu, przyjął na siebie ziemskie słabości, przebóstwił je. Dlatego zarówno polityka, jak i kultura winny podlegać promieniowaniu religijnych wartości. Przywiązanie do nich pozostaje także znakiem patriotyzmu. W ten sposób zbliżamy się do Chrystusa, który po zmartwychwstaniu nosi na swoim ciele znaki męki i mówi do każdego z nas: „Weźmijcie Ducha Świętego”. Dzięki temu będziecie mogli umacniać międzyosobową solidarność. Czym ona jest?

Solidarność to imię jedności i wspólnoty, najgłębiej zakorzenione w ewangelicznym doświadczeniu życia. Sens, jaki sobą niesie koncentrują się na słowie „dar”. Można bliżej określić: solidarność to tylko i aż dar, ofiarowywany i przyjmowany. Trzeba zatem umieć zarówno dawać, jak i cieszyć się płynącą ze strony innych osób życzliwością. Nie jesteśmy przecież zdani tylko na siebie. Tak naprawdę, odczuwamy smak istnienia dopiero w przestrzeni wyznaczanej obecnością kogoś drugiego. Pociąga to za sobą określone skutki. Nie możemy zniszczyć więzi społecznych, gdyż one tkają krajobrazy życia. Nawet nie wiedząc o nich, działamy dzięki ich istnieniu. Lecz solidarność zjawia się w momencie, gdy sobie owe związki i powiązania uświadamiamy. Ksiądz Tischner pięknie zauważył, że wówczas człowiek nosi na swych plecach ciężar drugiego człowieka. Solidarność mówi, woła, krzyczy, podejmuje ofiary i w takiej sytuacji ciężar bliźniego staje się często większy niż nasz własny ciężar. Uczeń Chrystusa wypełnia Boże prawo.

Ksiądz Popiełuszko konkretyzował powyższe wskazania przypominając, że solidarność to braterska troska o godność i wolność człowieka, szczególnie tego poranionego, zniewolonego, ale też obowiązek likwidowania zła i mechanizmów jego działania. W praktyce ujawnia postawę zwaną miłosierdziem, które jest - jak zauważono - solidarnością wzmocnioną zmysłem religijnym. Pobudza ono do podejmowania odważnych czy nawet heroicznych decyzji dla dobra bliźniego, aż po dobrowolny współudział w ubóstwie, by dopomóc ubogim, aby sami stali się twórcami własnego podźwignięcia się.

Tak może się dziać tylko dzięki miłości. Rozpoznają Jezusa przecież najbardziej kochający. Miłość bowiem także stwarza poznanie, umożliwia obecność w przestrzeni dobra. Wystarczy (aż) kochać, aby odsłoniło się to, co tajemnicze, niepokojące, być może - niezrozumiałe. Wiarę i poznanie łączy w jedno miłość, wzmocniona tajemnicą miłosierdzia. Składa o niej świadectwo sam Chrystus, ale też i człowiek, odnajdujący w drugim kogoś bliskiego, kto potrzebuje pomocy.

Długa była droga nim świat Starego Przymierza zaakceptował powszechny charakter miłosierdzia. Bóg jednak wciąż daje znaki, otacza swój lud pokojem i przebaczeniem; jest miłosierny, według słów Księgi Syracha, nad całą ludzkością (Syr 18,13). Jego życzliwość nie może być zawężona do jednego narodu, jak z uporem sądzili Żydzi. Czy mieli prawo do takiej ułomności? Powiedzmy odważnie: tak, bo słabość, wybranie spośród narodów, utworzyło zasłonę, ograniczyło widzenie do plemiennego spojrzenia. A takim spojrzeniem nie można rozpoznać prawdy o sobie ani - tym bardziej
- o własnym narodzie. Dopiero „wejrzenie od wewnątrz” rozświetla drogę. Dopiero sam Bóg
- mocą prorockiego słowa - uczy właściwej postawy. Psalmista ze wzruszeniem wołał:
Miłosierny i litościwy jest Pan, nieskory do gniewu i wielce łaskawy.
Nie na zawsze jest nam przeciwny, nie na wieki chowa urazę.
Nie wedle grzechów naszych świadczy nam i nie wedle win naszych nam odpłaca. 
Albowiem jak wysoko niebiosa nad ziemią,
Tak mocne jest Jego miłosierdzie nad tymi, którzy się Go boją.
(Ps 103,8-11; tłum. Cz. Miłosz)

Zapewne autor natchniony sam doświadczył mocy wewnętrznego oglądu. Lecz, okazuje się, że i ona nie wystarcza. Olśniewające odkrycie, że Pan domaga się, by między Jego stworzeniami zapanowało miłosierdzie, nie wszystkim wydaje się oczywiste. Wielu, przesiąkniętych trudnościami życia, najróżniejszymi ułomnościami, nie potrafi wyzwolić się z odrętwienia, być może, nawet i zniechęcenia. Ileż to już razy mówią, podejmowaliśmy trud przemiany, porzucenia nałogu pijaństwa czy narkomanii; ileż razy chcieliśmy być bardziej doskonali i... powtórnie ulegaliśmy. Zapewne skłonność do zła jest w nas jakoś naturalna. Wystarczy jeden niepotrzebny gest, jedno słowo przynaglające i nie ma wyjścia z zaklętego koła uzależnień.

Na szczęście na naszej drodze odwrotu spotykamy Jezusa, który powiada: „Przybliżyło się Boże Królestwo”. Właśnie to zagadnienie postawił On w centrum swojego nauczania. Czynił cuda i znaki, jakby każdemu z osobna podpowiadając: zobacz, usłysz, uwierz, oto blisko jest twoje zbawienie. Jeśli ograniczymy swoją postawę tylko do zainteresowania, zniechęceni i dumni, nie zrozumiemy Jezusowej działalności. Należy stać się uczniem, żyć według wskazań Nauczającego. Być miłosiernym zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Królestwo nie jest jakąś trudno dostępną krainą marzeń. Ono przychodzi, gdy w naszych sercach wzrasta ziarno Bożego słowa, gdy rzeczywiście staramy się współdziałać z łaską. Łaską jest właśnie, gdy - kolejny raz - próbujemy porządkować własne emocje, mając świadomość, że Bóg nas kocha, mimo naszych codziennych (zauważmy: codziennych) słabości.

Taką sytuację nie jest łatwo zaakceptować. Lecz skoro decydujemy się, by zaufać prawdzie płynącej z kart Objawienia, winniśmy dać jej wyraz w postępowaniu tak, aby w naszych sercach jednoczyły się współczucie i wierność, znaki zjawiającego się miłosierdzia. Niech obejmuje nas łaska sakramentów, powodująca nie tylko przemianę sposobu myślenia, ale i wyzwolenie z grzechów. Dopiero wtedy naszym bliźnim będzie naprawdę każdy człowiek. Wtedy też zjawiają się warunki umożliwiające pojednanie. W pojednaniu - głosił ksiądz Popiełuszko - musi być jeden cel, mianowicie, dobro Ojczyzny, poszanowanie godności ludzkiej. Jeżeli podajesz rękę do pojednania, nie trzymaj w niej narzędzi do zadawania cierpienia i bólu („Dotknięcie Boga”, s. 33).

Każdy z nas został przez Boga powołany do istnienia i otrzymał szansę zasługującego na zbawienie przeżycia czasu. Nie ma tu żadnych wyjątków. Każdy jest osobą, czyli potrafi kochać; poznaje otaczający świat i duchowy świat innych ludzi ujęty w wartości kultury; każdy wreszcie ma w sobie jakiś element niepowtarzalności, odmienności. Jest wartością zasługującą na szacunek i poważanie. Już z tych jedynie powodów miłosierdzie winno stać się żywiołem rządzącym naszą obecnością. Nie wolno przechodzić obojętnie wobec zranionego.

Żoliborski Męczennik pozostawał w tej kwestii wyjątkowo stanowczy. Jesteśmy bowiem zawsze w określonej sytuacji moralnej. Możemy uciec albo pomóc. Trzeciego rozwiązania po prostu nie ma. Gdybyśmy zdecydowali się na pozostawienie oczekującego pomocy (jak ewangeliczni bohaterowie z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie), zawsze będzie prześladował nas głos zagłuszanego sumienia; nie pozbędziemy się utrapień duchowych i wyrzutów. Bo oto sami siebie pozbawiliśmy radości, jaka przystoi dającym, i w konsekwencji sami siebie umieściliśmy poza możliwością spotkania Boga. Co prawda „słońce świeci nad dobrymi i złymi”, lecz tajemnica nieba otwiera się najprawdopodobniej jedynie przed tymi, którzy (z głębi własnej wolności) zechcieli współpracować z Bogiem, dążąc do osiągnięcia Królestwa.

Trzeba chcieć być blisko Jezusa. Spotykam bowiem i takich ludzi, którzy otwarcie mówią: nie chcę, nie potrzebuję żadnego zbawienia. Trzeba również chcieć być blisko drugiego człowieka, który bywa często „problemem”. Albowiem poddaje w wątpliwość nasze wyobrażenie świata, rozbija nasze wygodne spojrzenie na nas samych. On - po prostu - mówi: jestem. Ty możesz mi pomóc, możesz otoczyć miłością, ale i złem. Moja odmienność niech cię nie drażni, ale raczej zastanowi. Moja słabość niech cię ode mnie nie odpycha, ale niech będzie sposobnością do tworzenia dobra. Z każdego upadku możliwe jest wywyższenie.

Nie wolno jednakże czynić z samego siebie „człowieka politycznego”, w następującym sensie określenia. Gdy jestem, na przykład, przywódcą jakiejś partii cóż wówczas czynię? Przede wszystkim nawołuję: przyłączcie się do mnie, zaakceptujcie moją ideologię, która zapewnia dobre samopoczucie, odpowiednie warunki życia, społeczny pokój, godziwą zapłatę. Proponuję więc swego rodzaju wyzwolenie z ucisku czy życiowych niedogodności.

Tymczasem ksiądz Jerzy, wsłuchując się w głos Jezusa, powiada coś odmiennego. Chodźcie za Mistrzem z Nazaretu, bo tylko On wyzwala, czyli daje życie wieczne. Warto zatem porzucić pracę ewangelicznego „celnika” i zaprosić Jezusa do własnego domu - serca. Przypatrzmy się, co uczynił Mateusz celnik. Opowiadając o swym nawróceniu umieścił opis tego wydarzenia w rozdziale Ewangelii mówiącym o Chrystusowych cudach.

Dlaczego? Był zapewne przekonany, i to głęboko przekonany, że bez Bożego wsparcia - cudu, nigdy nie doszłoby do jego nawrócenia. Podobnie i my teraz czyńmy! Uznając własny grzech, prośmy Jezusa o siłę miłości. Spotykajmy się z Nim w modlitwie, w pracy przynoszącej owoce albo podczas odpoczynku. Gdy się kogoś spotyka „twarzą w twarz”, wówczas uruchamiają się jednoczące więzy ufności, choć miłość bardzo łatwo naraża się na zniesławienie i pęknięcia. Niczego bowiem w życiu nie otrzymujemy bez osobistego wysiłku.

Największą siłą Ewangelii jest, podkreślał ksiądz Popiełuszko, zawarty w niej osobisty przykład. Chrystus głosił prawdę i za prawdę umarł. Chrześcijanin to człowiek, który postępuje na Jezusowy wzór. I niczego nie udaje („Dotknięcie Boga”, s. 74). Gdy więc Jezus zjawia się obok nas, dzięki świadectwu Kościoła, doświadczeniu matki czy ojca, bądź troskliwości katechetów, trzeba natychmiast potwierdzić wiarę wypowiedzeniem „wiernego tak”. Pamiętamy słowa Szymona Piotra: „Mistrzu, na Twoje słowo zarzucę sieci”. Zapraszający i łaskawy gest Chrystusa jest zawsze pierwszy. Właśnie Jezus czyni jakby czułą przestrzeń, w której możemy zdobyć się na przyjęcie Bożego słowa, Bożej zachęty do czynienia dobra i unikania zła. Pomimo tego, że zauważamy swą grzeszność oraz moralną nieporadność.

W jaki jednakże sposób rozpoznać, że oto rzeczywiście dociera do nas życzliwość Boga? Czy przypadkiem nie wpadamy w sieci zbudowane przez samych siebie, swe nadzieje i pragnienia? Może religia to zaledwie „ucieczka” przed trudnościami, niesionymi przez twardą rzeczywistość, pełną cierpień, wszelkich form zła? Ileż osób na świecie nie przyjmuje do swych serc Boga właśnie dlatego, że nie potrafi zaakceptować cierpienia, dopuszczanego przez rzekomo dobrego Stwórcę?
Pamiętajmy, że i samemu Bogu nieobce jest cierpienie. Bóg jest niesamolubną, czystą, pozbawioną egoizmu miłością, choć, oczywiście, miłość Bogiem nie jest. Bóg pozostaje Bogiem, który - o tajemnico! - jest od nas nieskończenie odległy, ale i przebywa z nami; On nigdy nie odwołuje się do przemocy. My jednakże potrafimy Go odtrącać. I ta nasza postawa w jakiś - Bogu tylko wiadomy sposób - dosięga Jego samego. Lecz cierpienie Boga nie jest znakiem słabości, jak moglibyśmy sądzić. Wręcz przeciwnie, jest znakiem niezmierzonej pełni, mocy i wolności. Bóg cierpi inaczej niż człowiek, przyjmuje cierpienie z miłości do ludzi, współcierpi razem z nami. Jeśli więc istnieje w Bogu cierpienie, to nie należy ono do istoty Boga, ale pozostaje skutki Jego osobowej miłości, ogarniającej świat. To cierpienie, powtarzam, Boga-Miłości.

Wiemy, że nasze życiowe doświadczenie, ogarnięte Ewangelią, łączy w sobie zarówno radość, jak i krzyż. Na grobach cmentarnych stawiamy krzyże z rozpiętym na nich ciałem Zbawiciela. Obok kładziemy kwiaty - znaki życia, piękna, miłości. Potwierdzamy niejako, że rozpoznajemy w życiu jedność cierpienia i radości. Gdy kogoś kocham, akceptuję jego inność, niepowtarzalność, odmienne od moich wybory. To miłość sprawia, że próbuję niszczyć swój egoizm, pychę i powiedzieć: kocham cię. Odtąd jesteś w centrum mojej nadziei. Ale nikt z nas nie kocha tak, jak Bóg. Zawsze pozostaje na dnie serca, choćby odrobina egoizmu, rzec można, cień grzechu pierworodnego. Tym bardziej więc, gdy obejmuje nas ból, samotność, żal, winniśmy Bogu dziękować, że wziął na swoje święte ramiona nasze grzechy i przezwyciężył „oścień” śmierci, otaczając nas chwałą zmartwychwstania, ale poprzez drogę cierpienia.

Być chrześcijaninem to przede wszystkim przyjąć tę tajemnicę współprzenikania cierpienia i radości. Nie możemy zostać zbawieni mocą własnych boleści. Trzeba poznania krzyża, czyli coraz głębszego poznania Chrystusa. Oznacza to, że mamy prawo usuwać cierpienie, jak to tylko po ludzku możliwe, ale - wskazywał ksiądz Popiełuszko - nie wolno zapominać o wartości krzyża. Przyjmując krzyż pomagamy Chrystusowi zbawiać świat. Jesteśmy solidarni ze wszystkim, co istnieje.

Módlmy się:
Boże spraw, abyśmy byli solidarni. Abyśmy troszczyli się o dom ojczysty, zachowywali wolność wewnętrzną nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia. Abyśmy potrafili pokonywać w sobie lęk, który kurczy gardło.
Niech solidarność oznaczająca zachowanie godności dzieci Bożych i odważne przyznawanie się do tego, co słuszne na trwałe rozwija się w naszych sercach.

za: Ks. Jan Sochoń, Rekolekcje z ks. Jerzym Popiełuszką, Wyd. M., Kraków 2001.