Dzień 11 - Kościół

Matką dla nas jest Kościół Chrystusowy. Spotkania z Nim to ciągłe dole wania oliwy do lampki naszego życia duchowego, to ciągła dbałość o to, byśmy byli wartościową solą życia, które, czy chcemy tego, czy nie chcemy, prowadzi do spotkania w Bogu („Dotknięcie Boga”, s. 69). 

Pytania o kapłańską tożsamość pozostają ważne w każdym czasie, aczkolwiek są takie historyczne chwile, które wyostrzają ich siłę, wzmacniają intensywność. W takim czasie właśnie żyjemy. Po zamilknięciu komunizmu w polskich krajobrazach i rozpoczęciu poszukiwań podstaw demokracji znaleźliśmy się w całkowicie nowej sytuacji. Nie dość powtarzać, że stało się coś rewolucyjnego. Wszelkie uogólnienia są zawodne, niemniej warto przypomnieć, że Kościół (instytucja) jest teraz postrzegany raczej jako jedno z wielu miejsc, umożliwiających rozpoznawanie prawdy o świecie i człowieku; stracił natomiast, tak to określę, wyłączność w tej dziedzinie. Czy to dobrze?

Moim zdaniem nawet bardzo dobrze, gdyż zmusza nas, katolików, do jasnego opowiedzenia się po stronie Ewangelii. Musimy wyraźnie wiedzieć, w co staramy się wierzyć, a co stanowczo odrzucamy. Synkretyczne praktyki, o wyraźnie mitycznym czy - jak inni nazywają - pogańskim charakterze, dobijające się coraz silniej do głosu, dowodzą powyższego w sposób nie wymagający uzasadnień. Wielu ludziom obecnie wystarcza subiektywny punkt widzenia i działania, to znaczy wybierają oni z dogmatycznego, liturgicznego bądź obyczajowego obszaru religii tylko elementy nie wymagające specjalnego wysiłku etycznego, a nawet intelektualnego; zadowalają się tym, co „im duchowo leży”, przynosi (choćby chwilowe) ukojenie aktualnie przeżywanych trudności. Perspektywy wieczne w osobowym sensie nie wchodzą wówczas w grę. Dlatego wszelkiego rodzaju kościelne przesądy uznają za wytwór tzw. historycznych uwarunkowań. Nie mogą więc być one żadną normą odniesień do rzeczywistości. 

Ta atmosfera przenika również do świadomości ludzi uznających się za osoby religijne. Bo dzisiaj bycie osobą religijną znaczy zupełnie coś innego niż dawniej. Wierzący zdają się kłaść większy nacisk na wrażliwość wewnętrzną niż na powiązanie swych doświadczeń z porządkiem kultu czy szerzej: instytucji kościelnej. Konsekwencją tej postawy jest nowy stosunek do księży. Znikło w społecznych relacjach swego rodzaju „wyróżnienie kapłańskie”. Mam na myśli swoisty szacunek dla przedstawicieli religii, w której Chrystus-Kapłan wybiera osoby niosące ewangeliczne przesłanie i poprzez których sakramentalne czynności sam działa. Bywa raczej tak, że w życiu zbiorowym ksiądz budzi niepokój, a przynajmniej odruch obojętności. Rzadko słyszę „Szczęść Boże”, „Króluj nam, Chryste” albo „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. 

Inny obraz: pewnego razu wracałem pociągiem do Warszawy. Gdy rozglądałem się, aby dostrzec wolne miejsce w przedziale, w jednym z nich zauważyłem podróżnych żywo dyskutujących. Gdy wszedłem do owego przedziału, rozmowy nagle ucichły. Zapadła niemal martwa cisza. Nieco zażenowany spytałem: „Cóż się stało”? Padła szybka odpowiedź: „Ach, przy księdzu nie sposób swobodnie dyskutować, bez obawy rozmawiać”. Czyżby szczypta odmienności tkwiąca w kapłańskiej egzystencji tworzyła niewidzialną barierę, uniemożliwiającą tworzenie się zwyczajnych relacji międzyosobowych. A może to właśnie resztki - tak przedziwnie ujawnionego - szacunku, o który dopominałem się powyżej? Nie wiem. Wiem natomiast, że urzędowy Kościół musi sam siebie traktować „podejrzliwie”, czyli ufać przede wszystkim Ewangelii, gdyż ona jest sercem i racją jego istnienia. Wszystko inne, gdyby stało się narzędziem kościelnej perswazji musiałoby prowadzić do sytuacji, w której znalazłby się zakład karny zbudowany na bezludnej wyspie. Ani bowiem uwikłanie w działania typowo polityczne, ani nawet - paradoksalnie - najszlachetniej pojęta troska o biednych czy pokrzywdzonych, nie przyniosą owoców, gdy nie będą wynikiem związania z nauczaniem Jezusowym. Tym się wyróżnia katolicyzm, że wszystko czyni z powodu i poprzez Zbawiciela. Trzeba jednak mieć się na baczności. 

Podjęcie służby kapłańskiej jest i być musi narażone na upokorzenie oraz bezradność. Upokorzenie również i z tego powodu, że kapłan ma zawsze (albo mieć powinien) świadomość swych niedoskonałości, grzeszności po prostu. Bezradność natomiast pozostaje właściwym jego imieniem. Albowiem najczęściej właśnie ją odczuwa, stykając się z ciemnymi barwami życia, z niezawinionym bólem, cierpieniem czy śmiercią. Swego czasu bodaj Leszek Kołakowski wyznawał, że rad jest samolubnie, bo oto nie przyszyło mu być kapłanem i wobec tego nie ma obowiązku innym ludziom tych trudnych rzeczy tłumaczyć. Wiele razy przecież, chociażby w konfesjonale czy przy łóżku chorego, ksiądz bywa przeniknięty dogłębną niemożnością. Może tylko wspólnie z cierpiącym pomilczeć, modlić się, dodawać otuchy. Ale jakże często, najbardziej delikatne współczucie, powoduje ironiczno-zbolały uśmiech i zdrętwienie ust. 

A nadto, ksiądz coraz częściej znajduje się w środowisku nieprzychylnym, a przynajmniej obojętnym wobec zjawisk natury religijnej. Społeczeństwo niemal każde działanie Kościoła, przybierające społeczny kształt, uznaje za „wtrącanie się w ich sprawy”. Rozdział Kościoła od państwa rozumie bowiem jako konieczne wyrugowanie religijnego myślenia ze społecznego porządku, jak gdyby ludzie Kościoła nie uczestniczyli i nie współtworzyli historii. Oczywiście, nie jest tak we wszystkich środowiskach, niemniej łatwo zauważyć istniejące „ciśnienie” kierujące w tę stronę. A ponieważ mamy dzisiaj do czynienia z erozją wyobraźni religijnej, w której rdzeniu znajduje się myślenie symboliczne, stąd propozycje zgłaszane przez kulturę chrześcijańską trafiają na „skalisty grunt”.

Z tego powodu posługa kapłańska staje wobec niespotykanych dotąd wyzwań. Nie są one - w głównej mierze - konsekwencją pojawienia się zaczątków demokracji czy liberalnych zapatrywań albo nacisku totalnej informacji, internetu, lecz również wynikają z przeobrażeń dokonujących się w głębi samego Kościoła. Księża obecnie prowadzą bardziej otwarte życie, a więc rezygnują z kurczowego trzymania się ustalonych przez tradycję konwencji, obyczajowych wzorców i niejako spontanicznie wsłuchują się w głosy świata. Zapewne dzięki temu „umierają” tradycyjne formy ewangelizacji i duszpasterstwa. Mniej niedzielnych Nieszporów czy Godzinek w parafialnych krajobrazach. 

Wielu księży zamazuje swą ewangeliczną jednoznaczność tracąc coś, co nazwałbym odwagą misyjną. Coraz częściej zacieśnia się krąg oddziaływania duszpasterskiego tylko do określonych środowisk, często mniejszych niż parafia. Księża boją się konfrontacji z niekiedy wrogą, a najczęściej obojętną na kwestie religijne rzeczywistością. Albo więc uciekają w swoistą „prywatność kościelną”, albo poszukują satysfakcji duszpasterskich tylko w ruchach religijnych, albo wreszcie próbują dostosowywać osobiste sposoby bycia do oczekiwań grupowych, które - nie zawsze - pozostają wrażliwe na wartość Tradycji i dogmatyczny wymiar nauki chrześcijańskiej. 

Zresztą, mamy dzisiaj do czynienia z przedziwną sytuacją. Na dalszy plan w homiletycznym nauczaniu odeszła wspomniana wyżej dogmatyczna sfera wiary. Niekiedy tylko słyszę odświeżające kazanie poświęcone tajemnicy Trójcy Świętej, bóstwa i człowieczeństwa Chrystusa. Wygląda na to - obym się mylił - że nowoczesna (także kapłańska) świadomość religijna karmi się raczej egzystencjalnym wymiarem doświadczenia wiary, chce wyjaśnień emocjonalnych, polegających na skupianiu uwagi na własnym ,ja”, odwołujących się do racji serca, a sama doktryna chrześcijańska, życie sakramentalne, liturgia wydają się mieć drugorzędne znaczenie. Świadczą o tym także najnowsze propozycje zmierzające do przekształceń programu nauczania w polskich seminariach duchownych. Najwięcej miejsca rezerwuje się w nich dla zagadnień socjologicznych, medialnych, społeczno-politycznych, mniejszą zaś wagę przywiązuje się do wielkiej tradycji humanistycznej, złączonej z klasycznymi językami, historią sztuki czy literatury. A przecież powinniśmy chronić rodzimy język przed zaborczą ekspansją języka angielskiego. Jest możliwe, że polszczyzna w niedalekiej przyszłości, wbrew optymistycznym przypuszczeniom, podzieli los języka flamandzkiego czy kaszubszczyzny. 

Należy i warto poszukiwać współczesnych środków ewangelicznego przepowiadania, ale nie może to być celem samym w sobie. Winne one bowiem obejmować całość chrześcijańskiej wizji świata i ludzkiego zbawienia w Chrystusie, wciąż potwierdzane żywą odpowiedzialnością kapłanów i wiernych. Tylko wtedy będą tworzyły międzyludzką więź, zgodnie z etymologią słowa „religia”. Wymaga to jednak ze strony księży ciągłego wysiłku duchowo-intelektualnego, pogłębiania wiedzy filozoficznej i teologicznej oraz wrażliwości na potrzeby najuboższych grup społecznych. 

Sytuacja, w której obecnie przyszło nam żyć każe ożywić następujący problem: czy kapłani są dzisiaj w stanie powtarzać prorocki gest życia? Bo pracują, odkrywają piękno, ale i ból w głębi własnego powołania, które jest rozpoznaniem osobistej ścieżki istnienia, uświadomieniem i przyjmowaniem wartości, dających poczucie spełnienia, duchowej siły. Nie musi to być wcale coś atrakcyjnego, w światowym znaczeniu tego słowa. Przyznajmy: to wielki cud, że uznają się za osoby religijne, że godnie uczestniczą w działaniach religijnych, że - niekiedy przynajmniej - żarliwie modlą się, przebaczają, proszą o przebaczenie. I za to trzeba Bogu wciąż i nieustannie dziękować. Tylko że Jezus stawia przed nimi jedno z najważniejszych zadań. Bądźcie moimi sługami, rozgłaszajcie światu wieść o miłości, o szansie pokonania zła i grzechu. Bądźcie prorokami. Lecz co to znaczy w obecnej rzeczywistości? 

Niektórzy sądzą, że prorokowanie to kulturowy anachronizm, nie pasujący już do pragmatycznej, ponowoczesnej wizji świata, znużonej poglądami o osobowo rozumianym Bogu. Czy nie kojarzy się ono raczej z wróżbiarstwem albo wpatrywaniem się w wirujące talerze na stoliku? Moda na przepowiadanie przyszłości, talie kart na obrusie, bądź horoskopy wypełniające rozkładówki gazet, potwierdzają takie przypuszczenie. Tymczasem Chrystus (pamiętajmy, że jest On obecny nie we wspomnieniu, pamięci, ale realnie w tajemnicy sakramentów, pod postacią Chleba i Wina) powiada: musicie stawać się prorokami wiary, nadziei, miłości, aż do całkowitego ogołocenia. Jako głosiciele Ewangelii nie zabiegajcie więc o nic poza laską. Laska lub pręt jest - przypominam - symbolem drzewa życia. 

Apostołowie otrzymali od Jezusa moc „nad duchami nieczystymi”. Oznacza to, że i kapłańskim postępowaniem kieruje Boża życzliwość, skoncentrowana na ubóstwie, pokorze, wobec których wszelkie zło traci oścień. Oto wartość religijnego proroctwa: zło załamuje się, gdy natrafia na dobro, wrażliwość na biedę, traci blask, gdy zjawia się miłosierny czyn. Kapłani winni przekładać tę sytuację na najbardziej prywatne gesty. Wówczas zajaśnieje w nich dobro i będą autentycznymi prorokami - głosicielami Ewangelii. Wystarczy, doprawdy, zdać się na Jezusową miłość, uwierzyć, że ubóstwo, pokora idą w parze z otrzymywaną od Boga potęgą, potęgą jedynie w miłości. 

Nie jest łatwo zrozumieć i przyjmować taką logikę. Bycie prorokiem wiary wymaga wysiłku, gdyż zło jest zawsze blisko, a my łatwo poddajemy się grzechowi. Dlatego odczuwamy ciężar, gdy staramy się iść tam, gdzie podąża Jezus, gdy słyszymy o sprawach, które znajdują się poza wszelkim ludzkim wymiarem, gdy pokonujemy egoizm, a staramy się wsłuchiwać w zobowiązujący głos sumienia, gdy wreszcie uczymy się odpowiedzialności za siebie, środowisko pracy czy dom rodzinny. Prorok ufający w Jezusowe ubóstwo, nigdy nie daje się omamiać „tą ziemią”. Trzyma zaś w dłoni chleb, chleb Bożej mądrości i rozdaje, kawałek po kawałku, aż do granic życia, prowadzącego ku zmartwychwstaniu. 

Najtrudniejsze w kapłaństwie bywają spotkania z ludźmi, którzy Boga poszukują albo są ludźmi pogranicza. Wspomnijmy osoby żyjące w związkach niesakramentalnych. Na tej delikatnej linii rozgrywa się „być albo nie być” kapłańskiej odpowiedzialności. Jak mianowicie dotrzeć z ewangelicznym przesłaniem do osób poranionych i zgorzkniałych, nie zawsze z własnej przecież winy. Jak ich związać z Kościołem, gdy prawo (z natury rzeczy) nie reaguje na egzystencjalne i psychologiczne uwarunkowania podejmowanych przez nich decyzji. Cóż ma począć młoda kobieta, opuszczona przez męża, który wyjechał za granicę i założył nową rodzinę? W duszpasterskiej rozmowie usłyszy ona zapewne, że nic specjalnego nie sposób tu uczynić, gdyż małżeństwo pozostaje czymś ostatecznym, przynajmniej w tym sensie, że wymaga poświęceń i podtrzymywania podjętych zobowiązań. W takiej perspektywie wypada porównać sytuację małżeńską do sytuacji męczeństwa, albowiem przyjmując chrześcijańskie zobowiązania, trzeba świadomie godzić się na wszelkie, najtrudniejsze nawet, ewentualności. Bo nawet w chwilach wymagających heroizmu można zachować bliskość z sakramentalnym porządkiem wiary, o ile Chrystusa rzeczywiście traktuje się jako Kogoś najważniejszego w życiu i w którego sercu składa się wszystkie nadzieje. 

Któryś z czytelników mógłby teraz obruszyć się: „Łatwo księdzu wypowiadać utopijne poglądy. Realność codziennych dni jest diametralnie odmienna. Bardziej pogmatwana i zmuszająca do kompromisów”. Zapewne, ale chrześcijanin - o ile pragnie pozostawać w religijnej z Jezusem zażyłości - musi, powtarzam, musi kierować się racjami Ewangelii, choćby zmuszały one do bolesnego prostowania ścieżek życia. Osiągnięcie stanu świętości winno być chrześcijańską oczywistością. 

A księża? Niech czynią co w ich mocy, aby pozostawać świadkami Bożej miłości. Niech poszukują swych „małych powołań” w głębi kapłańskiego powołania. Niech odkrywają osobiste miejsca kapłańskiej pracy, zharmonizowane z możliwościami i zdolnościami każdego z nich z osobna. Aby obdarowani charyzmą pedagogiczną, mogli ją rozwijać w szkołach, a uzdolnieni w innych dziedzinach duszpasterstwa otrzymywali szansę twórczego działania właśnie w tych sferach. Jedność Kościoła warto budować na indywidualnych rysach osobowości poszczególnych kapłanów, włączonych jednakże w szerszy wymiar Tradycji i bogactwa duchowego Kościoła. 

Nie próbujmy więc zawładnąć wszystkimi aspektami kapłańskiego życia. Ono mieści w sobie płynące z nieba tajemnice. Nie wiemy przecież (jak nie wiedział ksiądz Popiełuszko) jakie ostatecznie barwy przybiorą drogi naszego życia. 

Módlmy się: 
Spraw, Boże, byśmy naśladowali Chrystusa w miłości, ale i w świętym oburzeniu. Nie zaprzestawali codziennej modlitwy i potrafili dawać o Tobie codzienne świadectwo. Na Twoją, Panie, chwałę i całego Bożego ludu. Byśmy odkrywali promyki radości, Twojej obecności, znaku, że jesteś z nami, ciągle taki sam, dobry i kochający.

za: Ks. Jan Sochoń, Rekolekcje z Księdzem Jerzym, Wyd. M, Kraków 2001.