Dzień 1 - Składanie rozbitego lustra

Ty, Jezu, znasz bóle i niepokoje wszyst­kich dziecięcych osieroconych serc. Dlatego wierzymy, że cierpienia dzieci i cier­pienia całego narodu muszą przynieść właściwe owoce. To, co wielkie i piękne, rodzi się przez cierpienie. Tak, jak na cierpieniach, na bólu, na łzach i krwi roku 1970 wyrósł patriotyczny zryw ludzi mło­dych, wyrosła „Solidarność”. Dobre drze­wo musi dać dobre owoce. Na drzewie zła muszą wyrosnąć i wyrastają owoce zła (Kazanie z 27 czerwca 1982 r.).

W życiu każdego wierzącego bądź poszuku­jącego wiary człowieka rekolekcje winny mieć istotne znaczenie. Trzeba przede wszyst­kim wsłuchiwać się w zwierzenia samego Boga, zanotowane na kartach Pisma Świętego, ale też warto wsłuchiwać się w głosy dobiegające od ludzi, bo ich doświadczenie pomaga zro­zumieć, jacy sami jesteśmy. W słabości i grze­chu jesteśmy równi, dlatego możemy się od siebie uczyć dróg prowadzących ku Bogu. Samo słowo recolectio oznacza przecież składanie, zbieranie tego wszystkiego, co nam się w życiu rozkruszyło. Rekolekcje to składanie rozbitego lustra życia w całość. Winniśmy niemal każdego dnia odnosić się rekolekcyjnie do siebie i świata, czyli nawracać się. Nie jesteśmy raz na zawsze chrześcijanami, ale się nimi nieustannie staje­my. Dlatego wciąż poszukujemy przewodników w religijnych wędrówkach. Jednym z nich jest (może być) Sługa Boży ksiądz Jerzy Popiełusz­ko. Mówił on: Rekolekcje będą miały wtedy sens i spełnią swoje zadania, jeżeli uwierzymy i prze­konamy, wpatrując się w Jezusowe cierpienie, że tylko przez trud i ofiarę, przez trud łączony z ofiarą Chrystusa dochodzi się do chwały Zmar­twychwstania. Innej drogi nie ma („Dotknięcie Boga”, s. 30).

Oczywiście, niczego tutaj nie sposób narzu­cić. Z głębi wolności powinno wypływać prag­nienie czerpania z daru, jakim jest ewangelicz­ne świadectwo księdza Popiełuszki. Jego począ­tki tkwią we wrażliwości rodziców, którzy wpoili mu, że życie pozbawione bliskości z Bogiem, nie ma żadnego znaczenia. Wiara wymaga nie­ustannej czujności i zawierzenia. Owo zawierze­nie wyraża się w prostocie serca, w pokornym przyjmowaniu nauki Kościoła i służbie braciom. Pamiętajmy więc o rodzinnych krajobrazach. One bowiem kształtują nasze poczucie odpowie­dzialności za siebie i innych. Gdy przypatruję się surowej ziemi białostockiej, dostrzegam w niej zapowiedź trudnej drogi życiowej, prowa­dzącej księdza Jerzego aż do męczeństwa.

W tej uwadze nie odnajdujemy taniego sen­tymentalizmu, tylko przekonanie o ważności czasu dzieciństwa. Nikt z nas przecież nie rodzi się ukształtowany, ale wciąż zdobywa egzysten­cjalne doświadczenie, buduje własną osobowość. Nic zatem dziwnego, że jakość codziennych de­cyzji zależy od tych, pośród których wzrastaliś­my.

Ksiądz Jerzy rozwijał swe życiowe możliwo­ści w atmosferze sprzyjającej umacnianiu wia­ry. Nie oznacza to jednak, że nie spotykały go trudności i kłopoty. W ówczesnych warunkach politycznych oraz w przygranicznym klimacie swoistego „zastraszenia” i religijnej pospolitości, nie mógł spokojnie dojrzewać. Wybijał się - dla­tego - ku duchowej niepodległości, zafascyno­wany służbą ministrancką i nadzieją, że spełnią się marzenia o kapłaństwie. Z rodzinnego domu wyniósł głębokie przekonanie o zobowiązującej mocy sumienia, którego głos bywa ostatecznym weryfikatorem słuszności podejmowanych decy­zji. Miał refleksyjny charakter, co sprawiało, że często oddawał się samotnym rozmyślaniom. Dotykały go wówczas najróżniejsze upokorze­nia, wiążące się ze słabym zdrowiem, gorliwoś­cią liturgiczną.

Ksiądz Piotr Bożyk, ówczesny katecheta suchowolskiej młodzieży, wspomina, że Jerzy związał się z nim na tyle, że mógł go odwiedzać, odpocząć po długiej drodze z rodzinnego domu, poczytać gazety, książki. Był młodzieńcem ufnym, lgnął do każdego człowieka. Miał w sobie coś oryginalnego, co kazało zwracać na niego uwagę. Jakąś, by tak określić, odwagę bycia sobą. Tym bardziej, że stale musiał wspomagać rodzinny dom w pracach rolniczych. Niewiele zatem zostawało mu czasu na lektury, zabawę czy młodzieńcze fascynację techniką, zwłaszcza sprzętem radiowo-telewizyjnym.

Niemniej, okres dzieciństwa i lat szkolnych przyniósł dobre owoce. Jerzy wiedział i do­świadczał tego, że każda Msza święta jest pas­chalna i dlatego jest zawsze świętem, które pokazuje, że świat może być całkiem inny, nieco lepszy. To widzialny znak, który wskazu­je, że dzieje się coś niezwykłego, niewidzial­nego. Albowiem my - chrześcijanie - ośmiela­my się nazywać Jezusa Chrystusa prawdzi­wym Bogiem i prawdziwym człowiekiem, i to stwierdzenie stanowi istotę naszej wiary. Częs­to nawiedza mnie pokusa, aby pytać teoretycz­nie, jak to w ogóle jest możliwe, żeby Bóg był człowiekiem, a człowiek Bogiem? Ale natych­miast odsuwam tę pokusę, gdyż tylko sam Jezus odkrywa przed nami prawdę. Mógłbym Jezusa określić - używając terminu F. Varillona - jako całkowite otwarcie, to znaczy, że jest On „całkowicie dla nas”, dla każdego czło­wieka z osobna. Mówimy o Nim, że jest Synem i nieraz termin „Syn” zastępujemy imieniem „Słowo”. Słowo, czyli Mowa. Jezus cały jest Mową. Mowa nigdy nie istnieje sama w sobie. Pochodzi od kogoś, jest czyjąś mową. Podobnie Syn jest czyimś Synem, istnieje przez drugą Osobę, Osobę Ojca. Mowa istnieje po to, by ją usłyszano.

Nieustannie powtarzamy: Jezus jest miłoś­cią. Jest „dla nas”. Kochać bowiem, to znaj­dować się pomiędzy dwiema stronami, stroną przyjmowania i stroną obdarowywania. Przyj­mować to znaczy istnieć za sprawą drugiego lub drugich. Nie mówimy więc, że miłość jest w Jezusie Chrystusie - to Jezus Chrystus jest miłością. A miłością jest przecież sam Bóg. Jeśli Jezus jest miłością, musimy uznać, że jest On Bogiem. Bogiem jako Syn doskonały. Jedy­ny Syn Boga. Prawdziwy Bóg. Ale także praw­dziwy człowiek. Jeśli życie Jezusa jest nieroz- dzielne z Jego czynami, jeśli cały jest dla in­nych, aż do śmierci - to jest w pełni człowie­kiem. To jedyny w pełni i ostatecznie człowiek, a my?
Cóż, my jesteśmy tylko „zaczątkami ludzi”, ludźmi dążącymi do człowieczeństwa. Musimy zatem odważyć się na ryzyko podejmowania decyzji, które będą pomnażały dobro. Będą sprzeciwem wobec zła, egoizmu, pychy. Czło­wiek tym więcej jest człowiekiem, im mniej jest skupiony na sobie, im mniej jest ograniczony, gdy potrafi sięgać poza siebie, poza swe najbliż­sze otoczenie i mówi Bogu w modlitwie: „TY”, jak do kogoś najbliższego, najbardziej zaufane­go. Uczłowiecza nas otwarcie na Wszystko, na Nieskończoność, na Boską miłość. Jezus Chrys­tus to człowiek, który jest jedno z Bogiem.

A skoro tak, to znaczy, że i my możemy wstąpić na podobną drogę. Możemy stawać się - na podobieństwo Jezusa - jedno z Bogiem. To nasze powołanie. Powołanie chrześcijańskie.
Wyrazem tej możliwej jedności jest zielnik, zbiór kwiatów, wielość tworząca jedność. W ję­zyku polskim słowo „zielnik” łączy się na przy­kład z terminami „ziele” czy „zioło” i oznacza zestaw zasuszonych i gatunkowo rozpoznanych roślin, często naklejanych na papierze zeszyto­wym lub na odpowiednich arkuszach. Niesie on ważną egzystencjalnie symbolikę, ułatwiającą życiowe rozeznanie i obecność w społeczności ludzkiej. Trudno zresztą wyobrazić sobie kul­turę pozbawioną roślinnej metaforyki, gdyż wszyscy żyjemy w otoczeniu przyrody, będącej naszym naturalnym środowiskiem. Być może więc Bóg ukrył w każdej roślinie obraz swych tajemnic. Dlatego u Greków pojawiło się święto pierwszych kwiatów, obchodzone pod koniec lutego. Kwiaciarnie były typowym elementem panoramy starożytnego Rzymu. W religijnym kulcie kwiatów używano - i nadal używa się - do ozdabiania świątyń, posągów albo grobów. Zachował się zwyczaj procesyjnego posypywa­nia drobnymi kwiatami bądź zielem.

Pismo Święte ujmuje kwiaty jako znaki przemijalności, kruchości ludzkiego istnienia, ale też nadziei zmartwychwstania. W wizji proroka Izajasza Chrystus przedstawia się ja­ko kwiat wyrosły z pnia Jessego. Odkrywamy też związek pomiędzy kwiatami a sakramen­tem małżeństwa. Św. Klemens nazywał dzieci „kwiatami małżeństwa”, które Boski ogrodnik zrywa na łące ciała. Chyba żadna księga Biblii nie mówi tyle o kwiatach i rozkwitaniu, co Pieśń nad Pieśniami:

Kiścią henny jest Miły mój 
pośród winnic Ein-Geddi.
Jakżeś ty piękna, przyjaciółko moja, 
jakieś ty piękna! Oczy twoje jak gołębice.
Jakżeś ty piękny, Miły mój i nadobny!
Łoża nasze w zieleni.
(Pnp 1,14-16, tłum. Cz. Miłosz)

Nie dziwimy się zatem, że często porów­nywano życie Kościoła do kwitnącego ogrodu. Na wczesnochrześcijańskich malowidłach ścien­nych i nagrobkach odkrytych w katakumbach dostrzegamy Chrystusa - Dobrego Pasterza, otoczonego kwiatami, umacniającymi przeko­nanie o wiecznej z Bogiem szczęśliwości. Oczy­wiście, nasza ufność musi wyzwalać określony religijnie pojęty wysiłek. Gdy otrzymamy od kogoś bukiet róż, albo gdy nim przystroimy ołtarz, pamiętajmy, że znaczenie kwiatu łączy się z tym, co zagadkowe, przesłonięte. Dlatego już w starożytności zawieszano w czasie uczt róże nad stołami, sugerując w ten sposób, by prowadzonych tam rozmów nie przekazywano dalej. Umieszczanie rzeźbionej róży na sufitach staroniemieckich sal ratuszowych, winiarni, a nawet konfesjonałów potwierdza to i uzasad­nia.

Każdy z nas ukrywa w sobie wewnętrzny ogień niepowtarzalności, wybrania, piękna. Czy nie odczuwamy — niekiedy przynajmniej - drżenia serca, gdy spotykamy nie znaną dotąd osobę, która nagle staje się bliska, konie­czna, potrzebna; która zachwyca tajemniczym duchowym blaskiem. Tak właśnie rodzi się miłość. I wówczas nasze życie może kwitnąć jak róża, by przywołać określenie Księgi Syracha. Podobnie każdy z nas kiedyś spotkał Chrys­tusa, albo jeszcze Go spotka. Jak to się dzieje - nie wiem, gdyż drogi do Boga są różnorodne. Nie sposób o nich mówić z jawną pewnością. Chodzi tylko o to, aby - gdy otrzymamy łaskę wiary - zabiegać o jej podtrzymywanie. Bo przecież my, ludzie, we wszystkim, co nas doty­czy pozostajemy słabi. Gdy mąż powiada żonie: „Bardzo cię kocham”, to w tym słowie może być wiele dobra, ale i sporo udawania, kokieterii albo nawet fałszu. Jak szybko potrafią umierać ludzkie miłości, miłości małżeńskie, przyjaciel­skie, pokoleniowe.

Kiedy zatem zwracamy się do Jezusa: „Tyś mój Pan i Zbawiciel”, próbujmy poświadczać wiarę szlachetnością podejmowanych decyzji. Kto omija sakramenty święte, liturgię, kto nie pochyla się ewangelicznie nad cierpiącymi, jak­że uzna siebie za osobę religijnie zaangażowa­ną? Otrzymaliśmy Jezusowe świadectwo ist­nienia, Boską moralność, stąd zawsze pytajmy: czy znajdują one odbicie w naszej egzystencji? Chodzi tu o wewnętrzny, ale dobry niepokój, zmuszający do autentyczności.

Symbolika róży ukazuje również grzechy oraz ich skutki: ból i cierpienie. Być może nie odczuwalibyśmy nadmiernej niepewności, gdy­byśmy potrafili rozumieć samych siebie mając serca wolne od lęku przed światem, który wy­daje się tak pociągający i groźny zarazem. To świat odkupiony przez Chrystusa. Jako osoby wolne przyjmujmy do serc wolnego Boga. I nie­śmy Go do współczesnego świata. Lecz jaki jest nasz świat, nasz dom, nasza polska rodzina, parafia, środowisko? Czy jest miejscem, we­dług słów księdza Józefa Tischnera, w którym panują ludzie zmówieni przeciwko nam, wie­rzącym? Czy bywamy intruzami we własnym domu tylko dlatego, że staramy się ukochać Jezusa?

Sądzę, że nie powinniśmy odczuwać specjal­nego lęku. Nie dostrzegam ani w świecie, ani w Polsce niczego takiego, co pomnażałoby moje przygnębienie. Oczywiście, są trudności, grze­chy, cierpienia, ale przede wszystkim zauwa­żam wyzwanie. Bo choć niekiedy z trudem poro­zumiewamy się, to przecież nie ma już w naszej rzeczywistości ani Freuda, ani Nietzschego, ani Marksa, a jedynie jakieś postmodernistyczne odpryski przypomnianych „szaleństw”. Trwa natomiast zaciekawienie religią i ufność, że każ­dy z nas z osobna winien przejść przez oczysz­czającą moc cierpienia, niepokoju, bólu.
Musimy z głębi wolności poszukiwać Boga. Trzeba tylko porzucić wszelkie pozory, udawa­nie. Umieć przyznawać się do popełnionego zła, nie udawać „nazbyt pobożnego”. Niestety, wie­le spraw nam przeszkadza. Przede wszystkim emocje, brak krytycznego myślenia, pokusa władzy, zagubienie potrzeby słuchania innych i - co najboleśniejsze - brak silnej nadziei, że Bóg znajduje się obok, że On - Bóg - pierwszy wychodzi na spotkanie. On nas już znalazł, choć my Go wciąż poszukujemy.

Naszym rekolekcyjnym przewodnikiem jest ksiądz Popiełuszko. Oddając mu cześć, czcijmy zarazem naszych rodziców oraz nauczycieli, gdyż dzięki nim możemy podążać drogami wia­ry i poznania. Oni potrafią zamieniać zło w do­bro. Taka moc cieszy nie tylko nas, lecz i anio­łów w niebie...

Módlmy się:

Ty, Jezu, znasz bóle i niepokoje wszystkich dziecięcych osieroconych serc. Dlatego wierzy­my, że cierpienia dzieci i cierpienia całego narodu muszą przynieść właściwe owoce. To, co wielkie i piękne, rodzi się przez cierpienie.

W: Ks. J. Sochoń, Rekolekcje z ks. Jerzym Popiełuszką, Wydawnictwo M, Kraków 2001.