Ofiara ruszyła lawinę

35 lat temu zginął ks. Jerzy Popiełuszko. Przeszkadzał złu. Od tamtej pory przeszkadza znacznie bardziej.

Władza ludowa umiała ludowi dopiec. A konkretnie tym jego członkom, którzy nie śpiewali w chórze jej piewców. Na początku lat 80. minionego wieku ks. Jerzy Popiełuszko otwierał listę "wrogów ludu" i władza dawała. mu to odczuć. Wszechobecna inwigilacja, rewizje, podrzucane "dowody", przesłuchania, szczucie w mediach, groźba więzienia.

W lipcu 1984 roku atmosfera wokół kapłana była już taka, że ks. Teofil Bogucki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki, powiedział podczas mszy za Ojczyznę: "Uważam za swój pasterski obowiązek na tle fałszywych sądów i niesprawiedliwych wyroków, w świetle wypowiedzianych myśli, ukazać jasną postać ks. Jerzego, którego zaliczam w poczet najlepszych kapłanów, gorliwych i pełnych Ducha Bożego, i do najwspanialszych Polaków, szlachetnych i oddanych sercem ojczyźnie. Wszyscy zaświadczyć mogą, że nikogo nie nawoływał do nienawiści i zemsty, ale zachęcał do miłości i przebaczenia. Nie podniecał, ale uciszał wzburzone serca".

To nie była tania laudacja. Raczej przyczynek do procesu beatyfikacyjnego. Proboszcz wiedział, co mówi: ks. Popiełuszko naprawdę taki był. Scena z filmu, w której ks. Jerzy częstuje herbatą śledzącego go, zmarzniętego esbeka, oddawała rzeczywistość. Świadkowie potwierdzają: przyszły błogosławiony robił takie rzeczy a autentycznej troski o człowieka, niezależnie od tego, kim ten człowiek był. "Walczymy ze złem, a nie z jego ofiarami" - ta myśl towarzyszyła mu cały czas. To dlatego był nieustępliwy, gdy ludzka wola kolidowała z tym, co odczytywał jako wolę Bożą. Wiedział, że Bóg chce dla człowieka wyłącznie dobra. Ta jego cecha dała o sobie wyraźnie znać już przed laty, gdy został wyrwany z seminarium do jednostki wojskowej w Bartoszycach. Tam władze PRL robiły klerykom pranie mózgu za pomocą "specjalnego programu szkolenia politycznego". Na szeregowego Popiełuszkę spadały kary za to, że klęka do modlitwy albo ze nie chce zdjąć z palca różańca. Ośmieszanie, długie i poniżające przesłuchania, odbieranie urlopu, areszt, stanie boso na mrozie - żadne szykany go nie złamały.

"Wspólną modlitwę praktykujemy w dalszym ciągu, wspólny Różaniec, wieczorna modlitwa, w piątek Droga Krzyżowa, a w święta recytowana Msza św." - pisał z wojska do ojca duchownego w seminarium. Imponował kolegom klerykom. Dzięki niemu nie bali się w niedzielę odprawiać nabożeństw zastępujących Mszę św., ponieważ w Eucharystii nie pozwalano im uczestniczyć. Wielu z nich mówiło potem, że postawa Popiełuszki sprawiła, iż zamiast zrezygnować z seminarium, zyskali w wojsku większą motywację do zostania kapłanami.


"Boże, jak się lekko cierpi, gdy się ma świadomość, że się cierpi dla Chrystusa" - pisał w jednym z listów kleryk Jerzy.

Nie pożyję

A jednak tamtego dnia 29 lipca 1984 roku, ks. Jerzy wydawał się znękany ponad miarę. Zebrani w kościele widzieli, jak słuchając słów ks. Boguckiego, zasłania twarz ręką. Chyba po raz pierwszy publicznie płakał. Ale nie było to załamanie. "Ja jestem przekonany, że to, co robię, jest słuszne" - powtarzał w rozmowach z księżmi. Innym razem powiedział: " Ja się poświęciłem, ja się nie cofnę". "Będę wśród swoich robotników, dopóki tylko będę mógł" - deklarował, świadom, że niedługo może już nie będzie mógł. Księża zapamiętali, jak w ostatnich miesiącach życia mówił kilkakrotnie: "Ja długo nie pożyję". I dodawał: " Jestem gotowy na wszystko". Mówił to z determinacją w głosie. Dziś możemy na tej podstawie stwierdzić, że Bóg przygotowywał ks. Jerzego do męczeństwa.

Po lipcowej Mszy za Ojczyznę pozostały mu jeszcze niespełna trzy miesiące życia. Komunistyczna władza wiedziała już dzięki podsłuchom, że ksiądz nie wyjedzie na studia, lecz pozostanie w Polsce. Oznaczało to dla niej wygnał do wzmożenia represji. We wrześniu płk Pietruszka powiedział podwładnym: "Dosyć tej zabawy z Popiełuszką i Małkowskim. Podejmujemy zdecydowane działania. Trzeba nimi tak wstrząsnąć, żeby to było na granicy zawału serca, żeby to było ostrzeżenie".

Gdyby SB miała do czynienia z człowiekiem, któremu bardziej zależy na sobie niż na innych, może by takie "ostrzeżenie" podziałało. Ksiądz Jerzy jednak nie był takim człowiekiem. I władza posunęła się do działań ostatecznych.

Bez skrupułów

Jak to miało być? Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, pewnie ks. Jerzy Popiełuszko zniknąłby i tyle by go widziano. A potem może rozpuściłoby się plotki, że ktoś widział go, jak z panienkami na Karaibach przepuszcza pieniądze zebrane od naiwnych wiernych. Jedni by wierzyli, inni nie, ale wątpliwość by została. Funkcjonariusze Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wiedzieli, jak się takie rzeczy robi. Szczególnie ci z Samodzielnej Grupy "D". Literka "D" to inicjał od słowa dezintegracja, a to ci ludzie potrafili najlepiej. Tam pracowali najwięksi zbrodniarze, zdolni do znęcania się nad ludźmi i mordowania ich bez żadnych skrupułów.

Wieczorem 19 października 1984 roku trzej ludzie z tego "komanda śmierci", przebrani w mundury milicjantów, zatrzymali samochód, którym podróżował ks. Jerzy Popiełuszko.

To wiemy. Wiemy też, co zdarzyło się 11 dni później. "O godzinie 17.00 [...] przystąpiono do wydobywania zwłok mężczyzny [...] przy użyciu płetwonurków. Przed ich wydobyciem, jak wynika z oświadczenia płetwonurka Krzysztofa Mańko, [...] ubrane były w sutannę, zwrócone twarzą w kierunku jazu, z obciążeniem nóg" - czytamy w milicyjnym raporcie z 30 października 1984 roku.

Co się jednak naprawdę zdarzyło między porwaniem ks. Jerzego a znalezieniem jego zwłok? Nie mamy całkowitej pewności. Nic dziwnego - zarówno poprzedzające proces dochodzenie, jak i sam proces były w rękach władzy, która zleciła to morderstwo. Jeśli ten przedziwny "sąd we własnej sprawie" w ogóle się odbył, to wyłącznie dlatego, że coś poszło nie tak - i sprawa częściowo się wydała. Nie dało się już przed społeczeństwem udawać niewiniątek. Kogoś trzeba było poświęcić, więc poświęcono bezpośrednich wykonawców i ich bezpośredniego przełożonego.

Poszło inaczej

A co poszło nie tak? Z pewnością szyki pomieszała ucieczka Waldemara Chrostowskiego, kierowcy ks. Jerzego. Porwany razem z kapłanem, w dogodnym momencie zdołał otworzyć drzwi pędzącego samochodu i uciec. Jak to możliwe? Ta wersja długo budziła spory. Mimo to dostępne dziś dokumenty i relacje świadków wskazują na to, że tak rzeczywiście było.

Tak czy inaczej - sprawa wyszła na jaw. I jeśli w zamyśle SB śmierć kapłana w ogóle miała dotrzeć do wiadomości publicznej, to z pewnością nie w taki sposób. Mimo że dochodzenie i proces zostały tak ustawione, jakby podsądnym byli ks. Popiełuszko i Kościół, wydarzenia wymknęły się komunistycznej władzy spod kontroli. Nic już nie mogło powstrzymać lawiny przemian społecznych, jaka za kilka lat, miała ruszyć, zmiatając - bez użycia przemocy - cały aparat władzy i przywracając Polsce wolność.

Tu działały siły, jakich sobie władza w ogóle nie wyobrażała. Zło zostało zwyciężone przez dobro - właśnie tak, jak do tego ks. Jerzy wielokrotnie nawoływał. Ksiądz miała "przestać bruździć", miał nie skupiać już wokół siebie tłumów. Jego zniknięcie miało zapewne także zastraszyć ewentualnych naśladowców. Stało się zupełnie inaczej. Na pogrzeb ks. Jerzego 3 listopada 1984 roku do Warszawy zjechało prawie miliom Polaków. Podczas Mszy, odprawianej przez tysiąc kapłanów, kazanie wygłosił prymas, kard. Józef Glemp. "Odpuszczamy wszystkim winowajcom, którzy z przekonania lub na rozkaz zadali bliźnim krzywdy. Odpuszczamy zabójcom ks. Popiełuszki. Nie mamy do nikogo nienawiści. (...) Być może była potrzebna ofiara życia, aby odkryły się utajone mechanizmy zła, aby wyzwoliły się silniej pragnienia dobra, szczerości, zaufania" - niosło się nad ulicami wypełnionymi ludźmi.

Taka jest logika Ewangelii: odrzucić zło, ocalić człowieka. Nie chcemy mieć satysfakcji z tego samego, z czego satysfakcję chce mieć diabeł. To jest też przesłanie ks. Jerzego.

Ksiądz działa

Owocem dobra jest dobro. Dziś, 35 lat po śmierci ks. Jerzego, wielu ludzi świadczy o cudach i łaskach doznanych za jego przyczyną. Przy grobie błogosławionego kapłana wciąż modlą się wierni - i wielu otrzymuje łaski nawet wtedy, gdy się tego nie spodziewa. Ludzie wzywają jego pomocy w chorobach i dramatycznych sytuacjach życiowych. Wielu doznaje uzdrowienia, są małżonkowie, którzy wstawiennictwu bł. Jerzego przypisują wyście z poważnych kryzysów, są też ludzie, którzy wypraszają jego pomoc z znalezieniu dobrej pracy.

Ksiądz Jerzy za swojego ziemskiego życia przyczyniał się do licznych powrotów do Boga. Wygląda na to, że dziś nawrócenia to także jego szczególna "specjalizacja".

Umierając kolejni winowajcy zbrodni sprzed 35 lat, mniejsza z tym, czy przez ludzki trybunał zostali uznani za przestępców, czy też nie. Ksiądz Jerzy złożył ofiarę, naśladując Jezusa, o którym już Izajasz pisał, że "poniósł grzechy wielu, i oręduje za przestępcami". Z pewnością także kapłan męczennik oręduje za swoimi prześladowcami, modląc się o ich nawrócenie choćby w ostatniej godzinie.

za: Franciszek Kucharczak, Ofiara ruszyła lawinę, w: Gość Niedzielny nr 42/2019, s. 24-26.