Czy był to przypadek, że przyszły męczennik urodził się w Święto Podwyższenia Krzyża Świętego? Czy przypadkiem jest również i ten fakt, że tak mężnie i nieugięcie rozpoczął dawać świadectwo wierności Chrystusowi w Rocznicę Millenium Chrztu Polski, właśnie podczas służby w wojsku i to w pięć miesięcy od słynnego ofiarowania naszego narodu przez Prymasa Tysiąclecia za wolność Kościoła w Polsce i świecie? Nawet wtedy, gdy człowiek kieruje się jedynie własnym, ograniczonym polem widzenia, a przy tym niewyrafinowanymi i czystymi motywami działań, to fakt, iż kiedyś świadomie ofiarował się Bogu na Jego wyłączną własność, sprawia, że niezależnie od stopnia uświadomienia sobie tego - i tak uczestniczy w szerszych i głębszych planach Bożych. Pan Bóg może wkomponowywać przecież jego osobistą ofiarę, dar serca w szersze swoje dzieło, co rozpoznawane jest z kolei w doskonalszym świetle Ducha Świętego, niekiedy dopiero postfactum i to nawet po wielu latach, z dłuższej perspektywy czasu.
Niezależnie zatem od udzielenia odpowiedzi na postawione na początku rozważań pytania, alumn Alek Popiełuszko swoją wiernością Chrystusowi wpisywał się w duchową walkę o zwycięstwo wolności Kościoła nie tylko w Polsce, ale i w świecie. Łączenie swojego cierpienia z Chrystusową ofiarą Krzyża owocuje w tajemniczy i w niecałym zakresie widziany sposób. Czy mógł wtedy, w wojsku, przypuszczać, że za 18 lat odda życie w obronie wolności ludzkich sumień, w obronie pokrzywdzonych, w obronie Chrystusowego Krzyża, że będzie strażnikiem granicy miedzy dobrem i złem? Jego ofiara tu w wojsku i później w ostatniej drodze z Bydgoszczy, okupiona tak wielkim cierpieniem, związana była z Różańcem, z miłością do Maryi. Czy to przypadek, że pierwszy dzień po jego narodzinach - 15 września oraz pierwszy moment świadectwa związany był z postawą Matki Bolesnej, trwającej pod Krzyżem Syna? Wszystko zaczęło się od wydarzenia, które Alek opisał w liście do księdza Mietka: „Zaczęło się od tego, że dowódca plutonu kazał mi zdjąć z palca różaniec na zajęciach przed całym plutonem. Odmówiłem, czyli nie wykonałem rozkazu. Dowódca straszył mnie prokuratorem. Wyśmiewał: Co, bojownik za wiarę. Ale to wszystko nic. O 17.45 w pełnym umundurowaniu jak do ZOK-u (Zakaz Opuszczania Koszar - przypis S.P.) stawiłem się na podoficerce. Tam sprawdzian trwał do 20.00 z przerwą na kolacje. O 20.00 zaprowadzono do dowódcy plutonu. Tam się zaczęło. Najpierw spisał moje dane. Potem kazał mi zdjąć buty, wyciągnąć sznurówki z butów i rozwinąć onuce. Stałem więc przed nim boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Stosował różne metody. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znów zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek. Na boso stałem przez godzinę (60 minut). Nogi zmarzły, zsiniały, więc o 21.20 kazał mi buty założyć. Na chwilę wyszedł z sali i poszedł do chłopaków (moich kolegów z plutonu). Przyszedł do mnie z pocieszającą wiadomością: tam w sali w twojej intencji się modlę. Rzeczywiście, chłopaki wspólnie odmawiali różaniec. Ja zbywałem go raczej milczeniem, odmawiając modlitwy w myśli i ofiarując cierpienia, powodowane przygniatającym ciężarem plecaka, maski, broni i hełmu, Bogu, jako przebłaganie za grzechy. Boże, jak się lekko cierpi, gdy ma się świadomość, że się cierpi dla Chrystusa" (zob. oprac. Gabriel Bartoszewski OFM Cap., Zapiski. Listy i wywiady ks. Jerzego Popiełuszki; 1967-1984, Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „Adam”, Warszawa 2009, s.22 i n.). Zapewne sił do wytrwania dodawała mu dawna, młodzieńcza fascynacja postawą o. Maksymiliana Kolbego z obozu w Auschwitz. Podkreślenia godne jest to, że pomimo doświadczanego cierpienia cieszył się z powstającej między klerykami solidarności, a także ze wspólnej modlitwy za siebie nawzajem.
Módlmy się za wstawiennictwem Królowej Męczenników oraz bł, ks. Jerzego, aby nasza wiara nieustannie wzrastała, zwłaszcza wśród przeciwności życiowych.